Zaryzykuję stwierdzeniem, że mimo wysokiej porażki gospodarzy, trudno byłoby znaleźć kibica, który pojawił się wczoraj osobiście na stadionie przy okazji meczu Wolverhamptonu z Chelsea, i po upływie 90 minut żałowałby swojej obecności. Tym razem trzeba przyznać, że zawodnicy (zwłaszcza ekipy z Londynu) rozpieścili swoich kibiców, a samo spotkanie, wbrew pozorom, przez dość długi czas zdawało się być wyrównane.
W pierwszej połowie meczu obydwie ekipy zdecydowanie postanowiły kierować się zasadą „oko za oko”. Już w drugiej minucie, bezpośrednio po wrzutce z rzutu rożnego, piłkę w siatce umieścił Jackson. Niedługo później Cunha jednak odpowiedział i w ten sposób rywalizacja zaczęła się od nowa.
Tuż przed zakończeniem podstawowego czasu gry, drogę do bramki odnalazł Cole Palmer, ponownie wyprowadzając Chelsea na prowadzenie. Jednak w szóstej minucie doliczonego czasu, historia sprzed kilkunastu minut się powtórzyła – Strand Larsen dopada do piłki w polu karnym i zalicza bramkę „do szatni”.
W drugiej części spotkania to Chelsea przejęło inicjatywę. Od 49. do 63. minuty prawdziwy koncert zaprezentował kibicom Madueke, który zdobył w tym czasie trzy bramki. Co ciekawe, za każdym razem asystował mu Palmer.
W 79. minucie gola dla Wolves, który ostatecznie został anulowany, zdobył Lemina, a minutę później wynik spotkania na 2:6 ustalił Joao Felix.
Wolverhampton po dwóch kolejkach jest zatem jedną z pięciu drużyn, które nie mają jeszcze na koncie żadnego punktu. Chelsea natomiast w efektowny sposób przełamuje się po porażce z Manchesterem City.
Jestem studentem na profilu dziennikarskim, który dopiero rozpoczyna swoją przygodę z dziennikarstwem sportowym. Odkąd pamiętam szczególnie pasjonowały mnie skoki narciarskie, jednak od EURO 2012, śledzę również (prawie) wszystko, co związane z piłką nożną. Prywatnie sympatyk polskiej Ekstraklasy i kibic Legii Warszawa.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.