Co słychać w Ekstraklasie?

Kilka dni temu do gry wróciły najlepsze i jedyne w swoim rodzaju rozgrywki futbolowe na świecie, albowiem wystartowała Ekstraklasa, która swoim wyjątkowo zróżnicowanym blaskiem pod względem jakości piłkarskiej ponownie olśniewa inne peryferyjne ligi w Europie. Mimo tych wszystkich cech, które jej przypisujemy, wciąż jednak wracamy do niej, myślimy o niej, tęsknimy, a gdy znów nas do siebie zniechęci, to narzekamy na nią, piszemy rozległe litanie, orędujemy, jaka to ona nie jest beznadziejna i tragiczna, jaki tam panuje marazm i jakościowa stagnacja, lecz jak przychodzi co do czego, to mimowolnie nasza uwaga znów zwraca się ku niej i na nowo ekscytujemy się każdym jej najmniejszym detalem. A w tym sezonie naprawdę będzie na czym i na kim zawiesić oko. Przede wszystkim, Ekstraklasa delikatnie zmieniła swój komplet szat – jest to pierwszy sezon w nowej formule, dzięki której liga została poszerzona do osiemnastu zespołów. Za wcześnie na sądy co do samych rezultatów i efektów tej reformy, lecz można pokusić się o stwierdzenie, iż w stabilizacji i we wzmocnieniu ojczystych rozgrywek na szczeblu najwyższym ta zmiana nie pomoże. Są tacy, którzy twierdzą, iż najlepszym rozwiązaniem byłoby nie dodanie kilku miejsc, a ich usunięcie i zredukowanie ilości drużyn. Taki jest model chorwacki, gdzie w najmocniejszej klasie rozgrywkowej występuje tylko dziesięć drużyn, a jest 36 kolejek, bo każdy gra z każdym dwukrotnie u siebie i na wyjeździe. Nieco inny jest wariant austriacki – tam rywalizuje ze sobą dwanaście zespołów, a sezon podzielony jest na rundę zasadniczą i podział na grupy po sześć w każdej – coś na wzór systemu, który niegdyś egzystował w Ekstraklasie – i gramy tam 32 razy. Drużyny rozgrywają ze sobą spotkania częściej, do ligi trafiają tylko te najlepsze, poziom ciągle wzrasta, co widać po występach ekip z wymienionych wyżej krajów w europejskich pucharach. Głównym czynnikiem, którym dyktowali się szefowie Ekstraklasy, jest słynna wójcikowa “Kasa, misiu, kasa”. Im więcej drużyn, tym większe zainteresowanie wśród ludności lokalnych i przede wszystkim większe kwoty za prawa telewizyjne. Na ten sezon przyszykowano rekordowy budżet do podziału na zespoły wynoszący aż 230 mln. złoty. Musi to robić wrażenie, choć paradoksalnie ucierpią na tym portfele klubów, w końcu im więcej świń przy korycie, tym mniej dla każdej. Zobaczymy, czy nowe odzienie naszej ligi zyska uznanie w oczach kibiców i analityków, ale na to potrzeba co najmniej kilku sezonów. Wtedy zweryfikuje nas Europa i jej rozgrywki, do których tak nam przecież śpieszno.

Takie pragnienie odczuwa również poznański Lech, który w tym sezonie obchodzi setne urodziny. Kibice Kolejorza muszą się jednak zmierzyć z rzeczywistością i uświadomić sobie, że niegdysiejsza Duma Wielkopolski z drużyny walczącej o mistrzostwo stała się ligowym średniakiem z aspiracjami na puchary, w których rok temu udało się jednak zagrać. 11 lokata w ubiegłych rozgrywkach, konflikt na linii Kocioł – zarząd, beznadziejna polityka transferowa (a raczej brak jakichkolwiek transferów do pierwszej jedenastki – wrócił trzydziestojednoletni Barry Douglas, przyszedł Artur Sobiech, który nie powącha boiska przy zdrowym Ishaku, Radosław Murawski będącym kolejnym wzmocnieniem ławki, gdyż przy będących w łasce Asklepiosa Pedro Tibie, czy Jesperze Kalstromie, piłkarz przychodzący z Turcji będzie jedynie wybiegał na boisko jako zmiennik) – to wszystko składa się na tegoroczne problemy Kolejorza, który miał zanotować pamiętny sezon w historii klubu, a na ten moment zremisował z beniaminkiem Radomiakiem Radom, który może być sporym zaskoczeniem w tym sezonie, o ile ich skuteczność w ataku nie będzie wyglądała tak tragikomicznie, jak wyglądał strzał Radeckiego, kiedy radomianie wychodzili z groźnie zapowiadającym się kontratakiem, a ten uderzył z okolic trzydziestego piątego metra w sposób tak fatalny, iż nie wiedziano wówczas czy wybuchnąć śmiechem i popłakać się z przed momentem obejrzanej piłkarskiej sztuki kabaretowej, czy może nie lepiej od razu zalać się łzami z żałości zagrania, które przed chwilą zaprezentowano. Lech miał rozpędzić swoją lokomotywę, kiedy inni kandydaci do pucharów rozgrywają swoje mecze w eliminacjach europejskich, ale jak to ma ostatnio w zwyczaju – wykoleił się na starcie.

Próby przywrócenia w Poznaniu mistrzowskiego blasku będą trwały jeszcze długo, tak samo jak rozkręcała się ta pierwsza seria gier w polskiej lidze. Po piątkowym 1-1 Bruk-Betu ze Stalą Mielec, po 0-0 w Poznaniu, po 1-1 w Łęcznej i w Białymstoku, nieraz kusiło, by wziąć pilot od telewizora w dłonie i kliknąć na nim czerwony guzik, bo podczas tych “widowisk” można było zrobić tryliard pożyteczniejszych spraw, a i tak nic by się nie straciło. Teorię tę potwierdza szczególnie mecz Górnika z Cracovią, w którym najpierw patrząc na składy odnosiło się wrażenie, że łęcznianie grają sparing z jakąś słowacką ekipą. Michał Probierz w wyjściowej jedenastce wystawił trzech Słowaków i tylko jednego Polaka – z obowiązku, gdyż istnieje przepis o młodzieżowcu w pierwszym składzie. Wciąż najwyraźniej tkwi w przekonaniu, iż zagraniczni piłkarze dadzą mu laury, lecz zdaje się, że im dłużej będzie trwał w tym przekonaniu, tym niżej Cracovia będzie w tabeli. Oprócz błysku Alvareza nie było w zespole Pasów nic, na czym można było zawiesić oko, ba – beniaminek z Lubelszczyzny grał efektowniejszy futbol od zespołu z grodu Kraka. Na szczęście z odsieczą przyszedł mecz Legii z Wisłą Płock, który na pierwszy rzut oka nie wydawał się wybitnym widowiskiem, gdyż mistrzowie Polski wyszli kompletnym drugim garniturem, oszczędzając siły na Florę Talin. I tego gonga, który obudził wszystkich i postawił na nogi, niczym trąbiący maszynista metra warszawskiego wjeżdżającego na peron, wyprowadził Ernest Muci, strzelając bramkę z miejsca kandydującą do bramki sezonu. Może podobać się projekt warszawskiej Legii, bo zdaje się, że wreszcie zrzuca się z siebie obraz panny poszukującej „tego jedynego”, eksperymentującej z innymi, wypatrując tego, z którym będzie mogła budować przyszłość. Takim kimś zdaje się być Czesław Michniewicz. Na ten moment, odpukać (dla dobra polskiego futbolu), nie jest wybitnie skonfliktowany z Dariuszem Mioduskim, akceptuje go szatnia i przede wszystkim są wyniki – na jesieni na pewno zagramy w jakiś pucharach, pytanie tylko, czy będzie to Conference League, Liga Europy, czy może z pomocą Opatrzności uda się wywalczyć miejsce w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Przed Legią Dinamo Zagrzeb do pokonania. Zadanie niełatwe, szczególnie po rozczarowującej grze w dwumeczu z Florą, ale mocniejszej ekipy Wojskowych nie było tu od lat.

Po pierwszych derbach Mazowsza w tym sezonie, przyszedł mecz kolejki, przy którym oficjalnie rozwiązał się worek z bramkami. Piast i Raków dali niewiarygodne show – piękne bramki (gol Chrapka z wolnego, spadający liść – istny majstersztyk), zwroty akcji, wszystko co mogło w tym meczu być dobrego to było! Chcielibyśmy, żeby takie mecze były jak najczęściej, aby stały się wizytówką ligi. Tylko niestety, nie wszystko jest takie kolorowe. Oprócz porywającej gry były także kontrowersje. A szczególnie jedna, choć ciężko ją w ogóle nazwać kontrowersją. Podczas wykonywania karnego przez Iviego Lopeza piłkarze wbiegli do szesnastki przed strzałem. Sędzia Szymon Marciniak, zdawałoby się, był idealnie ustawiony, aby zauważyć ten faul i powtórzyć jedenastkę. Tego jednak nie zrobił, a był to błąd karygodny i oczywisty do wychwycenia. Szkoda, bo to jednak ogromna skaza na pięknej rzeźbie tego meczu, która i tak wyszła fenomenalnie, chociaż kontrowersje przy dziełach sztuki tylko wpływają na ich rozgłos…

Nie zawiódł także mecz Śląska z Wartą zakończony podziałem punktów wynikiem 2-2. Obie drużyny muszą pokazać, iż wysoka pozycja oraz dyspozycja w poprzednim sezonie nie była dziełem przypadku. Ofensywnie pokazały, iż wciąż potrafią zagrozić bramce rywali, jednakże trzeba jeszcze popracować nad linią defensywy. Jacek Magiera to dla Śląska genialny architekt do odbudowania renomy wrocławian na polskim rynku ekstraklasowym, pokazał już podwaliny w ubiegłych rozgrywkach, teraz czekamy na samą budowlę.

Na wydarzenie ciągnące wszystkich na stadion i przed odbiorniki przyjdzie nam czekać co najmniej do piątku. Nie było debiutu Lukasa Podolskiego w barwach Górnika Zabrze. Choć może to i lepiej, bo przyćmione by zostało tym, czego dokonał Kacper Kozłowski. Najmłodszy piłkarz w historii Mistrzostw Europy, człowiek, który jeszcze nie wyprawiał osiemnastki, nie ma matury, ani prawa jazdy potrzebował jedynie 24 sekund, by strzelić gola kolejki i pokazać wszystkim, że w Szczecinie znaleziono złoże diamentów, z którego najjaskrawiej połyska właśnie on. Istny pokaz olśniewającej boiskowej techniki, dryblingu i umiejętności strzeleckich. Jeden sezon w Ekstraklasie przy wysokiej formie Kozłowskiego spowoduje, że o tej porze za rok będziemy mówili o miesięcznych wakacjach dla każdego pracownika klubu, ufundowanych właśnie z transferu “Koziołka”, który nie zostanie sprzedany za mniej niż 10 milionów euro.

Bez innego młodego talentu, Buksy, poradziła sobie Wisła Kraków gromiąc Zagłębie Lubin 3-0. Dobrze byłoby zobaczyć stabilną Wisłę, bez problemów finansowych i kadrowych, za to z sukcesami i punktami w tabeli. Ten sezon Ekstraklasy zapowiada się naprawdę emocjonująco, jest wiele ciekawych projektów do śledzenia, wielu zdolnych zawodników do obserwowania. Co słychać w Ekstraklasie? Oj, wiele, naprawdę wiele. Przed nami arcyciekawy sezon.