W kalendarzu już początek kwietnia, a zatem z pełną odpowiedzialnością można stwierdzić, że zakończył się sezon zimowy. Tym samym przez kilka najbliższych miesięcy nie zobaczymy rywalizacji skoczków narciarskich. Przyszedł czas na podsumowania, a więc do rzeczy.
W zasadzie idąc na łatwiznę, podsumowując miniony sezon można by napisać tylko dwa słowa. Ryoyu Kobayashi. Nie ulega żadnym wątpliwościom fakt, że ostatnie miesiące należały do 22-latka. Japończyk swoimi skokami imponował już od inauguracji zimowych zmagań w Wiśle, gdzie zajął trzecie miejsce. Pierwsze zwycięstwa przyszły już w fińskiej Ruce. Jednak seria sześciu triumfów z rzędu rozpoczęła się w Engelbergu. Ostatni konkurs przed świętami, ostatni sprawdzian formy przed Turniejem Czterech Skoczni. Już wtedy można było przypuszczać, że młodzian z Japonii może sporo namieszać w imprezie rozgrywanej tradycyjnie na przełomie starego i nowego roku. Nie wszyscy byli w stanie uwierzyć, że Kobayashiego stać na wygraną. Przeważały opinie, iż jest zdecydowanie za wcześnie, aby zawodnik, który dopiero pojawił się w światowej czołówce, wygrał tak ważne zawody. Neo-Japończyk, jak sam o sobie mówi, nic sobie z tego nie robił. Panowała nawet opinia, że Ryoyu nie zna języka angielskiego i nie docierają do niego wszystkie informacje z nim związane. Nie była to oczywiście do końca prawda, ale fakt, że Kobayashi potrafił znakomicie odciąć się od wszystkich kwestii związanych z popularnością i szumem wokół swojej osoby, zdecydowanie pomagał mu w dobrym skakaniu. Odporność psychiczna, a w zasadzie kolokwialnie mówiąc olewanie niektórych rzeczy, w znaczącym stopniu pomogło mu w przejściu do historii. Kobayashi jako trzeci skoczek w historii zwyciężył w Turnieju Czterech Skoczni, wygrywając wszystkie cztery konkursy. Elitarne grono, w którym do tej pory znajdowali się tylko Sven Hannawald i Kamil Stoch, musiało pogodzić się z informacją, że dołączy do nich Japończyk z Hachimantai.
Krótko po Turnieju Czterech Skoczni stało się jasne, że droga Japończyka do zdobycia Kryształowej Kuli wydaje się być pozbawiona nierówności. Przychodziły oczywiście słabsze momenty, ale nie na tyle poważne, żeby można było mówić o kryzysie formy. Kobayashi cały czas plasował się w ścisłej czołówce. Jedynym momentem, z którym będzie miał nieciekawe wspomnienia, będą Mistrzostwa Świata w Seefeld. To z tej, wydaje się najważniejszej imprezy sezonu, Japończyk nie przywiózł żadnego indywidualnego medalu. To sytuacja rzadko spotykana, żeby zawodnik, który w taki sposób dominuje w Pucharze Świata, na czempionacie nie odgrywał pierwszoplanowych roli. Nic jednak straconego. Kolejne mistrzostwa odbędą się już za dwa lata, a patrząc na starszych kolegów z kadry Kobayashiego, może mieć on jeszcze sporo okazji do powiększenia swojego dorobku medalowego. Turnieje Willingen Five, Raw Air i Planica Seven to kolejne wydarzenia, które Japończyk może odhaczyć na swojej liście. Zwycięstwa w nich były wypełnieniem czasu, który pozostawał do kulminacyjnego momentu sezonu. W Planicy Ryoyu Kobayashi jako pierwszy skoczek spoza Europy odebrał Kryształową Kulę za triumf w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Patrząc na potencjał młodego skoczka, możemy przygotowywać się na kolejne popisy jego umiejętności.
Czas przejść do wątku polskiego. Po znakomitym sezonie 2017/2018 w wykonaniu Kamila Stocha, większość osób liczyła na podtrzymanie zwycięskiej passy. Kolejny triumf w TCS, kolejna Kryształowa Kula i przy okazji Mistrzostwo Świata. Niestety wyniki sportowe w żadnym stopniu nie są uzależnione od naszych oczekiwań. Nie da się ciągle wygrywać. Ale przecież Kamil Stoch odniósł w minionym sezonie dwa zwycięstwa. Na czempionacie w Seefeld wywalczył srebrny medal. W końcowej klasyfikacji sezonu znalazł się na trzecim miejscu. To wciąż są znakomite rezultaty, które przyniosły nam sporo radości. Od 2011 roku nie było jeszcze sezonu, w którym Kamil Stoch nie odniósłby chociaż jednej wygranej. To pokazuje, jak nasz mistrz potrafi utrzymywać stabilną dyspozycję przez lata. Oczywiście, raz przychodzą momenty wspaniałe, raz te trochę gorsze, ale Kamil Stoch przez ten cały czas znajduje się w czołówce światowej. Od czasu kiedy się tam znalazł, ani razu nie pomyślał nawet o opuszczeniu tego grona. Nie możemy zapominać o wieku Stocha. Nie jest on już przecież młodzieniaszkiem. Z każdym kolejnym sezonem trudniej jest mu przygotować i utrzymać odpowiednią dyspozycję przez całą zimę. Tym bardziej powinniśmy doceniać to, co nasz trzykrotny Mistrz Olimpijski robi na skoczniach.
Od początku sezonu w bardzo dobrej formie znajdował się Piotr Żyła. Zaczynaliśmy się już przyzwyczajać do widoku Wiewióra na podium. Świetne rezultaty na skoczni szły w parze z niemałą przemianą Wiślanina. Charakterystyczne wypowiedzi przed kamerami do pewnego momentu sezonu nie były nam dane. Piotr Żyła postanowił w znaczącym stopniu ograniczyć swoje kontakty z mediami, co przynosiło pożądane efekty. Żyła chyba uświadomił sobie, że czas leci, a on wciąż jeszcze nie osiągnął rzeczy, o których zawsze marzył. Przez pewien moment był on liderem naszej kadry. Podczas gdy Kamil Stoch nie był w stanie zajmować miejsc w czołówce, Żyła robił to regularnie. Z każdym kolejnym konkursem jego aktywność w mediach wzrastała. W pewnym momencie powróciły barwne wypowiedzi, ale nigdy nie zniknęła koncentracja Piotra na wykonaniu zadania. Jak sam wielokrotnie powtarzał, w momencie wykonywania skoku i chwilę po nim, jest w swoim świecie. Oczywiście sezon nie był dla Piotra idealny. Przede wszystkim nie zdołał wygrać konkursu Pucharu Świata, co do tej pory udało mu się tylko raz, wspólnie z Gregorem Schlierenzauerem w Oslo. Te gorsze momenty przyszły niestety na najważniejsze imprezy sezonu. Nie do końca udany Turniej Czterech Skoczni i słabe Mistrzostwa Świata. To dwa elementy planu, które nie zostały w pełni zrealizowane. Jednak podobnie jak w przypadku Kamila Stocha, spójrzmy na klasyfikacje generalną. Piotr Żyła zajął w niej czwarte miejsce. Najwyższe w swojej karierze, z największą do tej pory zgromadzoną liczbą punktów. To powinno mówić wszystko.
W przypadku Dawida Kubackiego może zaczniemy od końca, czyli od podania miejsca w klasyfikacji generalnej. Piąta pozycja, zaraz po Kamili Stochu i Piotrze Żyle. To oczywiście najlepsza lokata w karierze. Tak, bo to też był najlepszy sezon w historii startów Dawida w elicie. Praca, o której wielokrotnie mówił, przyniosła zamierzony efekt. Skoczek z Szaflar doczekał się pierwszego indywidualnego triumfu w Pucharze Świata. Można powiedzieć, że był to najbardziej pewny i stabilny punkt naszej reprezentacji. To owa solidność zawsze była znakiem rozpoznawczym Kubackiego. Podczas minionej zimy dołożył do niej jeszcze to coś, czego brakowało mu do osiągnięcia najwyższej dyspozycji, a o czym tak często mówią wszyscy trenerzy skoków. Coś, co jest ciężko konkretnie określić, ale z pewnością w dużej mierze wiąże się z ciężką pracą przez lata wykonywaną przed Dawida. Przez Mistrza Świata. To najważniejszy jak do tej pory sukces naszego reprezentanta. Zawsze mówiło się, że Dawid ma szalenie mocne odbicie. Początkowo zbyt wysoko kierował jego kierunek, ale kiedy wszystko weszło na właściwy poziom, mogliśmy cieszyć oczy wspaniałymi skokami. Przed rozpoczęciem konkursu Mistrzostw Świata na skoczni normalnej w Seefeld, Kubacki był wymieniany w gronie kandydatów do zwycięstwa. Nawet niesprzyjająca aura nie była w stanie pokonać największego pracusia w polskiej kadrze. Awans z 27 miejsca na 1 zapamięta chyba do końca życia. My chyba też.
Bardzo mocnym punktem naszej reprezentacji był w minionym sezonie Jakub Wolny. Stał się stałym uczestnikiem konkursów drużynowych, do których zazwyczaj wnosił sporo punktów i przyczyniał się do końcowego rezultatu. Najbardziej chyba zapamiętamy jego kapitalne loty na skoczniach mamucich. Z każdym kolejnym skokiem poprawiał swój rekord życiowy i co najważniejsze, czerpał z tego dużą przyjemność. To najmłodszy członek kadry A i to on w przyszłości może być naszym liderem. Z pewnością ma ku temu predyspozycje. Ma za sobą również słabsze momenty, jak chociażby konkurs Mistrzostw Świata na skoczni dużej. Jednak pozytywne wrażenie, jakie zostawił po sobie, z pewnością będzie przeważało we wspomnieniach związanych z minioną zimą.
Dwaj skoczkowie, którzy z pewnością szybko będą chcieli zapomnieć o sezonie 2018/2019, to Maciej Kot i Stefan Hula. Dla tego pierwszego była to niestety kontynuacja problemów z poprzedniego roku. Błędy po wyjściu z progu oraz nierówny lot, to wszystko sprawiało, że Maciej walczył sam ze sobą. Przykro patrzyło się na jego występy w Pucharze Świata, kiedy plasował się w czwartej lub piątej dziesiątce. Brak powołania na Mistrzostwa Świata i powrót do Pucharu Kontynentalnego, były jedynymi możliwymi decyzjami, które trener Stefan Horngacher mógł podjąć wspólnie z zawodnikiem. Już i tak wiadomo było, że sezon został stracony i trzeba skupić się na wyeliminowaniu błędów, patrząc w perspektywie kolejnych lat. Inne problemy miał najbardziej doświadczony skoczek naszej reprezentacji. Stefan Hula po sezonie olimpijskim, który był jego najlepszym w karierze, zdecydowanie obniżył loty. Po sezonie, w którym miał nawet szanse na zdobycie złota olimpijskiego oraz wygranie konkursu w Zakopanem, przyszły czasy, kiedy z wielkim trudem łapał się do punktowanej trzydziestki. Mogłoby się wydawać, że Stefan będzie chciał zakończyć już sportową karierę i skupić się na innych rzeczach. Nie, to nie w stylu Stefana. Ten sezon dał mu jeszcze więcej motywacji, by spróbować poprawić swoje skoki i w przyszłym sezonie znów zagościć w czołówce. Najstarszy zawodnik w polskiej kadrze jeszcze da o sobie znać. Tak łatwo nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Nie pozostaje nam nic innego, jak cierpliwie czekać na kolejne zawody. To jednak sporo czasu, bo pierwszy konkurs Letniego Grand Prix zaplanowano na 20 lipca. Polscy skoczkowie będą przygotowywać się do tego cyklu z nowym trenerem. Nie do końca z nowym, ponieważ jest on obecny w sztabie reprezentacji Polski od trzech lat. Mowa oczywiście o Michale Doleżalu, który do tej pory był asystentem Stefana Horngachera. Austriak w Planicy ogłosił to, czego wszyscy spodziewali się już od dłuższego czasu. W następnym sezonie będzie prowadził reprezentację Niemiec. Trzy lata spędzone w Polsce przyniosły sporo sukcesów. Jednak nic nie może trwać wiecznie. Przesądziły racjonalne argumenty, które podpowiadały Horngacherowi podjęcie pracy w Niemczech. To z pewnością współpraca na lata. A my? Musimy być optymistami przed kolejną zimą. Michal Doleżal to forma kontynuacji myśli szkoleniowej Horngachera. Oczywiście teraz, Czech jako główny szkoleniowiec na pewno wprowadzi pewne zmiany, które będą kojarzyły się tylko z nim. Nie będzie to jednak żadna rewolucja, która naszym, nie najmłodszym już zawodnikom, mogłaby jedynie zaszkodzić.
I jeszcze na koniec. Podsumowując zmagania skoczków nie sposób nie wspomnieć o Włodzimierzu Szaranowiczu. Wieloletniego komentatora skoków narciarskich nie usłyszymy już przy okazji transmisji z zimowych aren. Dziennikarz TVP postanowił przejść na emeryturę. Wiele jego komentarzy na zawsze utkwiło w pamięci kibiców. Budowanie napięcia i sposób przekazywania emocji, to z pewnością elementy, które Włodzimierz Szaranowicz opanował do perfekcji. Szacunek do słowa zawsze sprawiał, że z wielką przyjemnością słuchało się jego wypowiedzi. Swoim komentarzem spowodował, że nie patrzyliśmy jedynie na końcowe wyniki zawodów. Interesowały nas osobiste sukcesy i porażki zawodników. Większość sukcesów Adama Małysza kojarzymy z jego głosem. To był nierozerwalny duet, który potrafił zafascynować widzów. Pierwsze skojarzenie przychodzące na myśl wspominając dwa złote medale Małysza z Mistrzostw Świata w Predazzo w 2003 roku? Oczywiście genialny, pełen niewymuszonych emocji komentarz Szaranowicza. Zakończenie kariery przez Adama? Słynna przemowa podczas Mistrzostw Świata w Oslo, w której Włodzimierz Szaranowicz zaczyna płakać. Można jedynie zacytować fragment z tej wypowiedzi: „Było pięknie i coś się niewątpliwe zamknęło”.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.