Wywiad z Andrzejem Borowczykiem

blank
fot.

Trudno wyobrazić sobie wyścigi Formuły 1 w Polsce bez jego głosu. Ze sportami motorowymi związany jest już kilka dekad. Przypominamy wywiad naszego dziennikarza, Krzysztofa Sędzickiego z Andrzejem Borowczykiem, dziennikarzem motoryzacyjnym Polsatu, a także absolwentem I Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika w Łodzi. Ponieważ spotkanie odbyło właśnie w tej szkole, kilka pytań odnosi się też do czasów licealnych naszego rozmówcy.

blank

Jakie wspomnienia towarzyszą panu dziś, po powrocie do murów szkolnych?

W czasach, gdy jest się uczniem, nie ma tak, że odnosi się same sukcesy. Trafiają się również nie do końca przyjemne zdarzenia. Natomiast kiedy spoglądam na to z perspektywy lat, wspominam te czasy z ogromną sympatią, sentymentem. Było tu wielu znakomitych profesorów, którym na pewno mnóstwo zawdzięczam. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, jak wiele ważnych i ciekawych rzeczy nam przekazali, ukształtowali nas. Ta szkoła przez swój klimat otoczona jest legendą, ma swoją historię. Nie mam aż tak emocjonalnych wspomnień ze studiów, jak ze szkoły średniej.

Ulubiony przedmiot?

Było ich kilka. Na pewno jednym z nich była geografia. Uczył mnie jej słynny prof. Janusz Boisse, który był jednym z takich nauczycieli, którzy potrafili zaszczepić w nas miłość i pasję do tego przedmiotu. Pamiętam, że bardzo lubiłem też chemię, (co stało w kontraście z matematyką, z której byłem kompletnym gamoniem). Miałem z chemii bardzo dobre oceny, które zawdzięczam m. in. osobowości prof. Króla (którego imię nosi nasza pracownia chemiczna – przyp. red.). To był niesamowity gość, potrafił zainspirować. Co ciekawe, nie musieliśmy wówczas uczestniczyć w lekcjach chemii zgodnie z planem. Można było także przyjść do pracowni chemicznej np. w godzinach popołudniowych. Prof. Król wręczał konspekt i należało zgodnie z nim wykonać odpowiednie doświadczenia. Profesor zawsze gdzieś tam kręcił się w pracowni, więc zanosiło mu się napisane wnioski lub omawiało wykonane ćwiczenia. Myślę, że to jest lepszy sposób nauki niż tradycyjne metody. Bardzo miło wspominam również prof. Sachadyniuk od historii jako bardzo konkretną, doświadczoną osobę, a także prof. Janowską od francuskiego. Ale chyba najwięcej zawdzięczam prof. Alicji Walas, która była moim wychowawcą. Uczyła przedmiotu, którego nie kochałem – fizyki. Zdaję sobie sprawę, że wielokrotnie broniła mnie w różnych kłopotliwych sytuacjach. Wspominam ją jako wyjątkowo mądrego pedagoga, mimo, że była młodą osobą. Nie ukrywam, że była również atrakcyjną kobietą, zawsze mówiłem, że to najładniejsza dziewczyna w naszej klasie (śmiech).

Czy to za pana czasów w okolicach kuchni można było dostać wino? (to plotka, która krąży po szkole – red.)

Powiem szczerze, że nic o tym nie słyszałem, choć nie dlatego, że chcę zaprzeczyć. Temat jest mi nieznany. Udzielałem się za to koszykarsko i troszeczkę kabaretowo. Byłem nawet jednym z autorów programu artystycznego na studniówce. Bardzo aktywnie działałem także w kółku geograficznym. Razem z prof. Boisse jeździliśmy na słynne wycieczki i wyprawy. Koło geograficzne to było coś więcej niż tradycyjne zajęcia skupiające grupę uczniów o podobnych zainteresowaniach.

[Przerywa nam jeden z nauczycieli i zapowiada, że zgodnie z planem w bibliotece ma teraz odbyć lekcję. Przenosimy się zatem do harcówki.]

O, widzę, że podłoga jest tutaj teraz trochę wyżej, bo kiedyś schodziło się po trzech stopniach w dół. Nie przypominam sobie wina, ale jeśli chodzi o używki, to bardzo popularne były papierosy. Wszyscy palili nagminnie w szkole, głównie w toaletach. Nie byłem wyjątkiem, ale później rzuciłem, bo przeszkadzało mi to w życiu.

Wikipedia mówi, że na przełomie lat 80. i 90. komentował pan wyścigi Formuły 1 wraz z Włodzimierzem Zientarskim na antenie TVP. Powie nam pan coś więcej na ten temat?

Zgadza się. Koledzy mi opowiadali, że podobno przed nami, już w latach 70. F1 była obecna w „Publicznej”, natomiast mój pierwszy kontakt, to była już taka druga fala. Wtedy finansowała to firma Philip Morris. Płaciła za licencję, a telewizja nie chciała ponosić żadnych innych kosztów. W redakcji sportowej nie było osoby, która chciałaby to robić. Akurat ja i Włodek interesowaliśmy się Formułą 1, więc kiedy nam zaproponowano żebyśmy to robili, zgodziliśmy się oczywiście z ogromną radością. Nie ukrywam, że był to fajny czas, wielka przygoda, ale zasady, na jakich to robiliśmy, to kompletne szaleństwo. Niektórzy zapewne myślą, że szło nam lekko radośnie i przyjemnie. A proza życia była zupełnie inna. Wszystko musieliśmy załatwiać sami. Większość wyścigów komentowalismy z Warszawy. Aby pojechać na któreś wybrane europejskie GP korzystaliśmy z grzeczności dyrekcji FSO. Użyczano nam Poloneza, tudzież pokrywano koszty paliwa. Dostawaliśmy po diecie od PZMotu czy też POL-Motu lub telewizji. I wszystko musiało wystarczyć zazwyczaj na tydzień. Dlatego braliśmy ze sobą namiot, przysłowiowe puszki i wszystko sobie organizowaliśmy sami. Ale człowiek się cieszył, że mógł robić to, co chciał.

Pierwszy wyścig, na którym pan był?

1986 rok, pierwsze GP rozgrywane na Węgrzech. Było wyjątkowe, bo po raz pierwszy eliminacja odbywała się za „Żelazną Kurtyną”. To był szok, 200 tysięcy ludzi na torze, choć nie był on jeszcze wtedy skończony. Atmosfera była rewelacyjna. Emocji co niemiara. Hungaroring położony jest w bardzo ładnym miejscu. Warto je odwiedzić.

Który tor jest pana ulubionym? Ten w księstwie Monako?

Monako nie jest wbrew pozorom aż takim fajnym miejscem do oglądania Formuły 1. Gdy ktoś mnie pyta, gdzie jechać na wyścig, żeby naprawdę go poczuć i zobaczyć, odpowiadam Monza. Tam jest wszystko, co trzeba – niesamowity klimat, historia, kibice. Od strony sportowej także wszystko wygląda super. Poza tym, jest dużo knajpek, gdzie można wybrać się na słynne włoskie jedzenie. Całość sprawia, że Grand Prix Włoch jest zawsze bardzo wyjątkowa.

A azjatyckie obiekty robią wrażenie?

Robią, bo muszą robić. Przykładowo tor w Abu Zabi (ale nie Abu Dhabi! Sprzeczamy się o to z Włodkiem Zientarskim – Abu Zabi to nazwa polska, tak jak Stambuł, czy Nowy Jork i trzeba to honorować): Jest rzeczywiście imponujący, miałem nawet okazję się po nim przejechać, ale od strony sportowej – powiem szczerze – nie jestem fanem tego typu obiektów. Uważam, że więcej emocji jest na torach, gdzie podejmowane ryzyko jest większe, na przykład na ulicznych. Teraz zawodnicy mają wyasfaltowane strefy ucieczki i mogą sobie pozwolić na błędy. Wiedzą, że konsekwencje tego będą niewielkie. A gdy na poboczu będzie trochę szutru i komuś się nie powiedzie, to po prostu tam zostanie. Należy oczywiście pamiętać, że F1, jak każdy sport motorowy jest niebezpieczny, ale mamy teraz genialne środki bezpieczeństwa.

Z pana ust na antenie słyszymy dużo ciekawostek na przykład z życia prywatnego kierowców, nazwijmy to takim highlifem Formuły 1. Musi pan mieć jakieś dobre źródło…

(śmiech) Po latach człowiek się po prostu czegoś dorabia, także kontaktów. To też część zawodu dziennikarza. Trzeba zacząć od informacji, żeby mieć co przekazać. To, co teraz zrobił internet, to coś niewiarygodnego, inny poziom komunikacji. Byłem zapewne jednym z pierwszych dziennikarzy, który miał swój własny faks – na początku lat 90. Niestety, w tamtym czasie to urządzenie było praktycznie bezużyteczne ze względu na jakość linii telekomunikacyjnych. Poza tym, w niektórych redakcjach jeszcze go po prostu nie było. Ale faks dawał już większy dostęp do informacji, tych spoza kraju. Zawsze dużo rozmawiałem z osobami odpowiedzialnymi za informacje np. zespołów, zawodników, klubów czy danych zawodów. Prosiłem, żeby dopisywali moje dane do list dystrybucyjnych. Dziś przychodzi do mnie tona różnego rodzaju informacji i komunikatów, naturalnie za pomocą poczty elektronicznej. Dużo rzeczy jest w internecie, tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać tego, co nas interesuje.

Rozmawiał pan z Bernie Ecclestonem?

Gdzieś tam, kiedyś jak jeździłem na Grand Prix to zawsze się parę słów zamieniło. Mam zaufanego człowieka, który może mnie z nim skontaktować, lecz nie ma takiej potrzeby. Ale tak naprawdę, czego można się od niego dowiedzieć? Co ciekawe, miałem okazję poznać jego obecną żonę. Kiedyś wracałem samolotem z Grand Prix Brazylii i akurat mieliśmy miejsca obok siebie. Przegadaliśmy niemal pół nocy!

Nawiązując do nocy, a bardziej do „niewygodnych” pór dnia, chcielibyśmy zapytać, o której musi pan być na transmisje przeprowadzane wcześnie rano (np. Japonia, Korea, Australia)?

Nie mam z tym problemu, przychodzę na tyle wcześnie, na ile trzeba. Mam przyzwyczajony organizm poprzez lata pracy w tym zawodzie. W piątek można przyjść „za pięć”, bo to tylko treningi (śmiech).

Angażuje się też pan w rajdy.

Tak, ale nie przeszkadza mi to w pracy przy Formule 1. Przez wiele lat, od kiedy mamy ją w Polsacie nie komentowałem tylko GP Singapuru przed rokiem. Pracowałem wtedy przy Rajdzie Polski. Mój szef wyraził na to zgodę, abym mógł spokojnie pojechać do Mikołajek i zająć się rajdem. A wraz z Maurycym Kochańskim komentował Krystian Sobierajski.

No właśnie, za co jest pan odpowiedzialny w Rajdzie Polski?

Od 20 lat organizuję całą zabawę związaną z mediami. Jestem w pięcioosobowym komitecie organizacyjnym dyrektorem ds. mediów. To tak ładnie brzmi, ale sprowadza się do pracy przez cały rok. Są to mistrzostwa Europy, więc nie lada wyzwanie. Ciągle walczymy o miejsce w kalendarzu mistrzostw świata. Uważam, że naprawdę zasługujemy na nie. W 2009 roku nawet się udało i Rajd Polski był rundą mistrzostw świata. Zebraliśmy znakomite opinie i… znów wróciliśmy do mistrzostw Europy. Cała związana z tym sytuacja jest bardziej natury politycznej i finansowej niż organizacyjnej. A bawię się w to, bo wcześniej, przed Formułą 1, zajmowałem się profesjonalnie właśnie rajdami i tez je bardzo lubię. Więcej w nich improwizacji i harcerstwa, szczególnie na Dakarze.

Czyli wszystkim tym, którzy uważają, że ma pan klawe życie ze względu na pracę „od weekendu do weekendu” i labę zimą mówimy, że się strasznie mylą?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że ta praca nie jest fajna. Trzeba się oczywiście do niej przygotowywać. Być może niektórzy myślą, że siada się w kabinie komentatorskiej, klepie i już, a to nieprawda. Należy bardzo dużo czytać, wszystko sprawdzać, szukać odpowiedzi na pojawiające się pytania. Łatwiej było, kiedy jeździliśmy na miejsce, ale teraz muszą wystarczyć moje kontakty. W razie potrzeby dzwonię i uzyskuję odpowiedź na pytanie. Jest to utrudnienie, ale nie takie znów wielkie. Poza tym, nie jest tak, że jestem zajęty tylko wtedy, gdy jest Formuła. Jak wspominałem, pracuję przy Rajdzie Polski, a to zabiera dużo czasu. Ktoś pewne rzeczy musi fizycznie zrobić – jakieś dokumenty dla FIA, spotkania. Ja jestem jedną z osób, która to robi. Jednak zimą zawsze znajdę sobie tydzień, żeby wyskoczyć na narty.

Czyżby to była pańska kolejna pasja, obok sportów motorowych?

Trudno powiedzieć, że narty to pasja, choć jest to fajny pomysł na spędzenie wolnej chwili. Staram się w miarę dużo jeździć na rowerze, a ponieważ mieszkam na obrzeżach miasta to i przychodzi mi to łatwiej. Zawsze na wypoczynek wyszukuję sobie jakieś odludzie, aby naprawdę wypocząć. Nigdy nie pojadę do takich miejsc typu Hurghada czy Szarm El Szejk, bo nie lubię siedzieć w zabetonowanych hotelach. Czasami korzystam z takich pałaców przy wyjazdach na Formułę 1. Najlepszym przykładem jest gigantyczny Marriott w Malezji, w którym nocują dziennikarze, czy zespoły przyjeżdżające na Grand Prix bowiem poza sezonem są tam bardzo niskie ceny. Ale taki hotel to nie mój żywioł.

Dużo mamy serii wyścigowych. Ile z nich śledzi pan na bieżąco?

Staram się nie ogarniać wszystkiego, bo bym zwariował. Oczywiście wszystko w mniejszym lub większym stopniu do mnie dochodzi. Ale na przykład karting już sobie odpuściłem.

Zapewne miał pan jakąś zabawną wpadkę na antenie. Przytoczy nam pan najzabawniejszą?

O, dużo ich było. Przed laty, jeszcze w TVP podczas transmisji wyścigu w portugalskim Estoril. Pojechałem tam razem z kierownikiem produkcji, a Włodek został w Warszawie na tak zwaną podpórkę, bo w tamtych czasach łączność rwała się dość często. Zacząłem opowiadać barwne historie, aż wreszcie wspomniany kierownik podsunął mi kartkę z napisem: „przestań pieprzyć, że Ferrari jest czarne!”. Człowiek jest w jakimś amoku, wszyscy widzą, że jest czerwone, ja też widzę, ale opowiadam, że jest czarne. W taki właśnie sposób powstają tego typu błędy – zawinione przez nas i niezawinione, ale to nam się za nie dostaje. Nie mamy podpowiadaczy, czasami w trudnych sytuacjach musimy sami podejmować decyzje i nie zawsze są one trafne. Pomaga nam tzw. live timing, ale to jedyne źródło, do którego możemy się odwołać podczas relacji.

Czy największym wyzwaniem komentatorskim było czterogodzinne GP Kanady sprzed roku?

Na pewno było sporym, ale nie jedynym. Chociaż o wyzwaniu można mówić wtedy, gdy nic się nie dzieje i gadamy „do kałuży”. Ja nie mam problemów z mówieniem (co zresztą widać w naszym wywiadzie – red.). Nie wadzi mi to specjalnie, ale po czterech godzinach najzwyczajniej gardło zaczyna boleć. Koledzy wychodzą z założenia, że po co przenosić się do studia, skoro my i tak ten czas zagadamy. Będąc w Malezji, kiedy była ta słynna burza (rok 2009 – przyp. red.) nie przerywaliśmy transmisji chociaż warunki na torze były dramatyczne. Nagle rąbnęło gdzieś niedaleko, huk był niesłychany, a ja siedząc w słuchawkach na ciemnym torze przez chwilę się zastanawiałem, czy ja to jeszcze ja i gdzie jestem, bo miałem wrażenie, że już trafiłem do innej rzeczywistości.

Słuchając wyścigów z pana głosem daje się zauważyć co najmniej dwa charakterystyczne dla pana powiedzenia. Pierwsza to przedrostek: ”arcy-„. Czy jest jakaś tego geneza?

Nie, nie wiem, z czego to się wzięło. Ktoś to wychwytuje, może to ludzi razi, ale nie zawsze zdaję sobie z tego sprawę. Wiem, że zdarzają mi się różne językowe potknięcia, błędy. Co tam jeszcze mówię takiego?

Ma pan rozbudowane wstępy do transmisji.

To już taka moja filozofia. Uważam, że ludzi trzeba w jakiś sposób zainteresować, wprowadzić do transmisji. Pomysł rodzi się najczęściej w ostatniej chwili, nie myślę tydzień nad tym, od czego zacznę. Nie jest to jednak tylko sprawa fantastycznej informacji, trzeba ją odpowiednio przedstawić. Zdarza się, że ja sobie coś znajdę, ubiorę w słowa, a 10 minut wcześniej, w studiu, któryś z kolegów mi to spali (śmiech).

Ile czasu zajmuje przejście ze studia do kabiny komentatorskiej?

To jest prawie bieganie, studio od kabiny dzielą dwa piętra, więc musimy się szybko przemieszczać.

Prosimy jeszcze o taką pieczęć naszego wywiadu, w postaci autografu dla czytelników.

Autograf Andrzeja Borowczyka

Rozmawiał Krzysztof Sędzicki
Wywiad został przeprowadzony 16 września 2012 roku