“Co ja tu robię, nie wiem sam” – śpiewał niegdyś Janusz Panasewicz w piosence Lady Pank pod tytułem „Mój dom wariatów”. Nie był to dla mnie pierwszy „żużlowy weekend”, a mimo to wciąż zdarza mi się zderzyć z taką myślą. Czarny sport nigdy nie był dla mnie pierwszoplanową dyscypliną. I przedstawiając sprawę w ten sposób posługuję się solidnym eufemizmem.
Nieoczekiwany zwrot akcji
Moja przygoda z żużlem jest życiowym wyjątkiem potwierdzającym regułę i idealnie wpisująca się w trend równouprawnienia. Standardowy scenariusz związku wygląda przeważnie następująco: facet lubi futbol/Formułę 1/boks (niepotrzebnie skreślić). Ogląda go wieczorami, a spragniona czułości kobieta przytula się przed telewizorem. Chcąc nie chcąc wyłapuje nazwiska, zerka niechętnie w ekran i z czasem kiełkuje w niej potrzeba poznania odpowiedzi na najbardziej kłujące pytania. Tygodnie płyną, a kobiety zaczynając od „jak nazywa się blondyn z fajną brodą?” przechodzą do istotnych kwestii. „Czemu ten w czarnych spodenkach wygrał, skoro wcześniej leżał na ringu? Dlaczego on zjeżdża zmienić opony, skoro nie spadł śnieg i przecież wygrywał, a teraz jest już czwarty?”. Kobitki to płeć z natury dociekliwa, żeby nie powiedzieć „ciekawska”. W kilka miesięcy można „wychować” całkiem niezłego eksperta, w dodatku bardzo emocjonalnego.
To wszystko, rzecz jasna, bardzo optymistyczne podejście do sprawy, nieszczęśliwcom kobiety odbierają pilota i przełączają kanał. Dzięki Bogu, ja do tej grupy nie należę i w tym miejscu serdecznie pozdrawiam swoją partnerkę. I to z dwóch, równorzędnych niemal, przyczyn. Nie tylko dała mi się wciągnąć w koszykarskie realia NBA i choć nadal zwykła przesypiać trzy kwarty, wie o tej lidze znacznie więcej niż przeciętny śmiertelnik. Chociaż mogę trochę Ją idealizować w tym aspekcie, nadal uroda ma niebagatelny wpływ na Jej ocenę zawodników.
Chandler Parsons jest jednym z ulubieńców fanek NBA (źródło: Jose Garcia/Creative Commons)
Istotniejsze jest jednak otwarcie moich oczu na żużel, które jest w stu procentach jej zasługą. Zanim się poznaliśmy speedway był dla mnie dyscypliną często pojawiającą się w wiadomościach sportowych, dyscypliną, w której Polacy osiągają świetne rezultaty. I fajnie, niech osiągają – tyle mnie to obchodziło.
Treningowe mistrzostwa
Dziś odebrałem akredytację na Orła i przez najbliższy sezon będę starał się przemóc swoje wszelkie żużlowe braki. Nadal nie czuję się optymalnie przygotowany do bycia ekspertem od speedway’a. Pocieszam się jednak regularnymi postępami, które przybliżają mnie do stania się nim w nieokreślonej przyszłości. Oczywiście łatwiej jest wychować się na jakiejś dyscyplinie niż wdrażać się od zera „na stare lata”. Na szczęście czuwa nade mną pewna słodka temperówka, która starannie naostrza mój rysik żużlowej krytyki, dbając o minimalizację idiotycznych pytań z mojej strony.
Wczoraj miałem marznącą przyjemność uczestniczyć w otwartym turnieju, którego stawką był tytuł mistrza Łodzi. Jak nietrudno się domyślić, organizatorem imprezy był powszechnie znany Witold Skrzydlewski. Obsada zawodów pozostawiała wiele do życzenia, zwłaszcza, że aż trzech zapowiedzianych zawodników (Benko, Grondal, Sogaard) nie stawiło się w parku maszyn z dokumentami uprawniającymi ich do jazdy na polskich torach. Doskonałą okazję do pokazania się dostali zatem rezerwowi, juniorzy łódzkiego Orła – Mikołaj Trępała i Szymon Grobelski. Zdobyli odpowiednio dwa i trzy oczka, ale sama „zawartość” ich występów była jeszcze mniej okazała niż skromny dorobek punktowy. Trępałę z toru zwiozła karetka, Grobelski także bliżej zapoznał się z nawierzchnią łódzkiego toru, choć trzeba mu oddać, że pozbierał się sam. Tylko po to, aby chwilę później zerwać taśmę i pozostawić po sobie spory niesmak. Oskar Polis, który był zapowiedziany jako pierwszy rezerwowy, ostatecznie się nie pojawił, a szkoda, bo parę dni wcześniej świetnie radził sobie na łódzkim owalu w eliminacjach do Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów.
Buczkowski na starcie kilkakrotnie przegrywał, lecz na mecie zawsze był pierwszy
Rywalizację od początku zdominował Krzysztof Buczkowski (GKM Grudziądz). Jedyny w stawce zawodnik ekstraligowy w niedzielę okazał się niepokonany. Przyjechał do Łodzi po zwycięstwo i nie rozczarował. Przyjemnie patrzyło się na jazdę drugiego w finale Kolmakorpiego. Doświadczony Fin kilkakrotnie pokazał niemały kunszt, dzięki czemu biegi z jego udziałem należały przeważnie do najbardziej interesujących. Przed drugim półfinałem dały o sobie znać warszawskie demony maszyny startowej, jednak po krótkiej przerwie udało się zażegnać kryzysowi, a sprawnie idąca w górę taśma zebrała sowite oklaski.
Dzięki niedzielnym zawodom chaosu w głowie na pewno nie pozbył się Lech Kędziora, trener KŻ Orzeł Łódź. Wydaje się, że dobrym występem swoją pozycję ugruntował Mariusz Puszakowski (4. miejsce). Jakub Jamróg jeździł w kratkę. Wychowanek tarnowskiej Unii zaczął od zdobycia raptem jednego oczka, aby potem dwukrotnie triumfować, lecz ostatecznie pary wystarczyło mu tylko na zajęcie ósmego miejsca. Raptem pozycję niżej sklasyfikowany został Kamil Adamczewski, jednak pozostawił po sobie dużo gorsze wrażenie. Nie potrafił znaleźć optymalnej ścieżki, wygrał tylko jeden bieg – pojedynek właściwie – mierzył się w wówczas tylko z Kovaciciem, którego cały dorobek wyniósł oszałamiające trzy punkty. W obliczu takiej jazdy Adamczewskiego, Jamróg mimo nierównej formy powinien znaleźć się w składzie na najbliższy mecz ze Startem Gniezno.
Schlein stanie przed trudnym zadaniem zastąpienia Jasona Doyle'a (źródło: www.edp24.co.uk)
Nielichy zamęt tworzą też zawodnicy zagraniczni Orła, choć raczej w pozytywnym sensie. Wczoraj z dobrej strony pokazał się Witalij Biełousow, całkiem nieźle poradził sobie Oliver Berntzon, choć w jego przypadku w oczy kłują aż trzy przywiezione „jedynki”. Mads Korneliussen tradycyjnie rozpoczął od chimerycznej jazdy, aby się rozkręcić i doczłapać do najniższego stopnia podium. Pewniakiem do składu jest na ten moment nieobecny wczoraj Rory Schlein, który po odejściu Jasona Doyle’a ma być nowym liderem drużyny.
Uf, prawie fachowa relacja zakończona. Zmęczyłem się niesamowicie, a w redakcji i tak plotkują, że taki „nieogar” łapie się żużla. Mimo nieogarnięcia nie mogę pozbyć się wrażenia, że niedzielne zawody były sztucznym wymysłem pana Skrzydlewskiego, a dla zawodników Orła tylko sowicie płatnym treningiem. Oby ów wymysł zaprocentował w następny weekend!
nie no, fajne