Co z igrzyskami w Tokio? Dziennikarze optymistyczni

blank
fot.

Bezprecedensowa decyzja o przełożeniu igrzysk olimpijskich w Tokio na 2021 rok postawiła cały świat sportu w sytuacji, w jakiej się nigdy nie znalazła. Dotknęło to w pierwszej kolejności sportowców, którym trenerzy rozpisują treningi nie na rok, a na cały cykl czterolecia pomiędzy jednymi a drugimi igrzyskami. Jednak w kontekście planowania i logistyki również my, dziennikarze, a także ci, którzy z ramienia organizatorów imprez sportowych pracują, aby ułatwić nam pracę, stanęliśmy w obliczu poważnego wyzwania. Na ten temat mieliśmy okazję porozmawiać podczas zorganizowanej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Prasy Sportowej (AIPS) debaty.

Nie da się ukryć, że Ruch Olimpijski od lat zmaga się z różnymi sytuacjami, które znacząco zmieniają plany organizatorów kolejnych igrzysk. Jak wspominał Gianni Merlo, prezydent AIPS i jeden z najbardziej doświadczonych dziennikarzy sportowych na świecie, było tak już podczas jego pierwszych igrzysk w Monachium, gdzieś olimpizm stanął w obliczu masakry, jaką palestyńscy terroryści urządzili sportowcom z Izraela. Przez kolejne lata takich przykładów można wyliczać na okrągło – wycofanie się Denver z organizacji zimowych igrzysk w 1976 roku, pierwsze bojkoty państw afrykańskich w Montrealu, a następnie zachodni bojkot igrzysk w Moskwie i odwet bloku wschodniego w Los Angeles, bomba w Parku Olimpijskim w Atlancie, skandal korupcyjny przy wyborze Salt Lake City na gospodarza igrzysk w 2002 roku… Wszystkim tym wyzwaniom szeroko pojęty Ruch Olimpijski stawił czoła.

Obecna sytuacja jest jednak zgoła inna. Ba, nie da się jej nawet porównać z I i II wojną światową, kiedy to igrzyska były wręcz odwoływane (w tym te zaplanowane również w Tokio, w 1940 roku). Wówczas jasne bowiem było, że świat wywrócił się do góry nogami i takie „drobiazgi” jak sport, choć nierzadko dla wielu było to coś, czemu poświęcili całe swoje dotychczasowe życie, muszą zejść na dalszy plan. Z różnymi chorobami jednak mierzyliśmy się przez ostatnie lata – żeby wspomnieć choćby to, co sam jako 26-latek mam prawo pamiętać – miała nas wykończyć pandemia ptasiej grypy, potem świńskiej grypy, wreszcie wirus Zika stał się wygodną wymówką dla niektórych, aby zamiast na igrzyskach w Rio de Janeiro skupić się na bardziej dochodowych startach.

Co zatem jest tak wyjątkowe w pandemii COVID-19? No właśnie to, że ona jest pandemią, że choroba rozprzestrzeniła się na skalę niespotykaną w naszych czasach. A czym różni się ona od wojen, jaką mają nieszczęście pamiętać nasi dziadkowie (a pewnie niektórych pradziadkowie)? Tym, że jesteśmy w stanie z tym jakoś żyć. I to nasze „jakoś” nie jest tak straszne, jak oddział wrogiej armii parkujący pod twoim domem, a ty nie wiesz, czy przyszli po ciebie, bo po prostu jesteś Polakiem, czy po sąsiada, który ukrywa radiostację albo kogoś jeszcze bardziej podejrzanego od ciebie. Wychodzimy na ulicę, jak dawniej, kupujemy to samo, co dawniej, nosimy maseczki, co dawniej było dla nas obrazkiem charakterystycznym z krajów azjatyckich (sam pamiętam, że właśnie azjatyccy studenci Uniwersytetu Medycznego, w której bibliotece pod koniec lutego zorganizowaliśmy nasze klubowe walne, byli pierwszymi już za czasów świadomości istnienia koronawirusa, których w Polsce zobaczyłem w maseczkach). A jednak to „dawniej” wydaje się zupełnie inną epoką.

I teraz musimy odnaleźć się w tej nowej. Część tego, co stało się naszą codziennością, przyjęliśmy bardzo chętnie – praca zdalna, wideokonferencje (kto by się przebierał na spotkanie z szefem? – wystarczy założyć polar na piżamę i odpowiednio wykadrować obraz z kamerki)… Jeśli jednak my, młodzi dziennikarze, z małych portali liczyliśmy na to, że teraz dorównamy warunkami pracy naszym idolom, autorytetom albo po prostu tym, którym zazdrościmy tego, co sami chcielibyśmy robić (być może niektórzy z nas nawet lepiej) – to byliśmy w błędzie. I ciężko nie zgodzić się z argumentacją Lucii Montanarelli, szefowej działu operacyjnego mediów w MKOl, która wykluczyła udział wszystkich chętnych dziennikarzy w formie zdalnej przy igrzyskach – to byłoby nie fair wobec tych, którzy włożą pieniądze i trud na podróż do Tokio, aby relacjonować imprezę na miejscu. Nawet jeśli w jeszcze bardziej restrykcyjnych warunkach niż zazwyczaj – bo czasy, które red. Tadeusz Olszański opisywał w swojej książce „Magia igrzysk”, kiedy szwedzka reporterka Herta Lindström przeprowadzała wywiad z Fanny Blankers-Koen pod prysznicem, a z Emilem Zátopkiem w jego sypialni w wiosce olimpijskiej, już nigdy nie wrócą.

Co zatem czeka nas na przełomie lipca i sierpnia? Tego nie wie nikt – Montanarelli marzy o kryształowej kuli, w której mogłaby zobaczyć przyszłość i dostosować działania swoje i całego działu prasowego MKOl-u do sytuacji, jaka będzie na świecie wówczas. Jedno jest pewne – „planu B nie ma” – igrzyska odbędą się albo w Tokio, albo w ogóle. O plotkach „Timesa”, który kilka dni temu ogłosił, że decyzja japońskiego rządu już zapadła, niemal w ogóle nie było mowy. Odwołanie igrzysk ze strony organizatora spowodowałoby jeszcze większe koszty, niż jakiekolwiek dostosowanie ich do potrzeb świata w trakcie pandemii, jakkolwiek restrykcyjnych.

Nie ma też mowy o masowym szczepieniu – choć prezydent MKOl Thomas Bach zachęca uczestników igrzysk (nie tylko sportowców, ale też trenerów, sędziów, członków Misji Olimpijskich czy wreszcie dziennikarzy) do skorzystania z dobrodziejstw szczepionki, pomysł nestora MKOl, jak określa się najstarszego stażem członka Komitetu, Kanadyjczyka Dicka Pounda, o przeznaczeniu ok. 30 tys. dawek dla olimpijczyków spotkał się z krytyką Światowej Organizacji Zdrowia, która wprawdzie docenia nawet bardziej niż symboliczne, bo niosące z sobą wielki optymizm znaczenie igrzysk i możliwości ich rozegrania w tak, nazwijmy to brutalnie, nienormalnych czasach, jednak jako priorytet wskazuje szczepienie osób z grup ryzyka – a sportowcy w większości się do nich nie kwalifikują.

Tokio to jedna sprawa. Już zaledwie pół roku później czekają nas igrzyska zimowe w Pekinie. Sam byłem ciekaw, czy organizacja igrzysk w jednym głównym ośrodku, jakim będzie w tym roku Tokio (piszę bez trybu warunkowego, gdyż podzielam optymizm moich kolegów zza granicy, że te igrzyska jednak się odbędą), czy jednak przy podzieleniu stawki olimpijczyków na Pekin i Zhangjiakou – mniej osób w jednym miejscu, ale jednak w kilku miejscach. I nie przekonuje mnie na 100% zdanie Shinsuke Kobayashiego, dziesięciokrotnego „olimpijczyka” i lidera zespołu obsługującego projekt Tokio 2020 w wiodącej japońskiej agencji prasowej Kyodo News, który twierdzi, że już sama blisko czterokrotnie mniejsza liczba uczestników to spore ułatwienie dla organizatorów.

Mimo to z naszej debaty płynie bardzo optymistyczny przekaz. Nawet nie wyrażony tak wprost, jak przez Steve’a Wilsona, dla mnie osobiście jeden z największych autorytetów w dziedzinie igrzysk olimpijskich, jaki mamy w środowisku dziennikarskim. Wilson wskazał bowiem na to, jak świat sportu dostosował się do nowych realiów, ile imprez sportowych odbywa się we względnie normalny sposób, a i sami zawodnicy przywykli już do ciągłego testowania się, zaś z pozasportowego punktu widzenia, my sami wiemy już więcej o wirusie niż rok temu. Sam fakt jednak zorganizowania debaty, w której wzięło udział ponad 250 dziennikarzy z całego świata i wszelkie scenariusze rysowane przez panelistów, a także w pytaniach reszty uczestników, dotyczyły przede wszystkim sytuacji, w której igrzyska się odbędą – ewentualne konsekwencje dla Ruchu Olimpijskiego w przypadku odwołania igrzysk nie były w ogóle poruszane. Nie wiem, jak u moich kolegów i koleżanek ze wszystkich stron świata, ale mi wręcz nie przyszło to do głowy przez całe dwie godziny debaty.

Czekamy zatem cierpliwie na zmianę obecnej sytuacji na świecie, z nadzieją, że będzie to zmiana na lepsze, a także na konkretne wytyczne dla dziennikarzy – dla tych, którzy do Tokio się wybierają, będzie to „Pismo Święte”, bez względu na wyznawaną religię, a dla nas, „maluczkich”, będzie to jakaś podpowiedź, na ile możemy się spodziewać igrzysk takich, jakie znaliśmy do tej pory, choć nie dotknęliśmy ich osobiście, na miejscu, a na ile i my w naszych domach czy biurach (a, jak już wspominałem, w wielu przypadkach jest to obecnie to samo miejsce – i widać to było we wtorek podczas naszej debaty) będziemy musieli pracować inaczej niż w przypadku poprzednich igrzysk. Bo zapewne staniemy w sytuacji, w której o pewnych sprawach będziemy wiedzieli, a o których pisanie może przynieść światu więcej złego niż dobrego.