Wywiad z Cezarym Kowalskim

W lipcu br. spotkaliśmy się w redakcji „Polska The Times” z Cezarym Kowalskim – dziennikarzem tejże gazety oraz komentatorem Polsatu Sport. Przez ponad czterdzieści minut rozmowy dał się poznać jako człowiek bardzo otwarty i ambitny. Ponadto przedstawił nam m. in. […]

W lipcu br. spotkaliśmy się w redakcji „Polska The Times” z Cezarym Kowalskim – dziennikarzem tejże gazety oraz komentatorem Polsatu Sport. Przez ponad czterdzieści minut rozmowy dał się poznać jako człowiek bardzo otwarty i ambitny. Ponadto przedstawił nam m. in. swoją wizję nowoczesnego dziennikarza. Mamy nadzieję, że nie będziecie zawiedzeni. Zapraszamy do lektury!

– Kiedy pan był dzieckiem, to kim chciał Pan zostać?
– Pomysł na życie miałem ustalony bardzo wcześnie, bo już w podstawówce. Chciałem zostać piłkarzem lub dziennikarzem sportowym, a najlepiej redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego”, który czytałem „od deski do deski”. Wszyscy moi koledzy z tamtego czasu to potwierdzą, bo żartowaliśmy na ten temat wielokrotnie. Po wielu latach, na skutek różnych zawirowań i restrukturyzacji w firmie Axel Springer, w której pracowałem, stałem się dziennikarzem „Przeglądu Sportowego”. A nawet zastępcą naczelnego, przed samymi Mistrzostwami Europy w 2008 roku. W żadnym wypadku, nie traktowałem jednak tego epizodu jako spełnienie marzeń. Moje plany przez lata mocno się przewartościowały.

– Pański ideał sportowego żurnalisty.
– Żurnalista? Ten zawód odchodzi do lamusa. Owszem w jakiejś formie zawsze będzie istnieć, jak rymarz, szewc, czy kowal. Ale to będzie nisza, coś ekskluzywnego. Taka zmutowana, współczesna wersja żurnalistów to „media-workerzy”, jak mówią w Stanach. Ludzie kompetentni, znający realia, środowiska, w którym się poruszają. Fachowcy w konkretnej, wąskiej dziedzinie. Potrafiący sprzedać swoją wiedzę, ubrać ją w słowa. Oczytani i biegli nie tylko w sporcie, ale też w polityce, kulturze, mający dobry kontakt ze zwykłymi ludźmi. Nowoczesny reporter musi być niezwykle elastyczny. Kiedy trzeba będzie liderem grupy, menedżerem w redakcji, albo sprawnym dziennikarzem, który szybko wklepie ciekawy tekst na trzy tysiące znaków. Innym razem komentatorem w TV, ekspertem w jakiejś dziedzinie, człowiekiem, który nie duka i nie boi się nowoczesnych środków przekazu. Staje przed kamerą, pisze tekst na stronę internetową, prowadzi blog, jest mobilny. Owszem można się zżymać na rzeczywistość i tęsknić za niezbyt jeszcze odległymi czasami, kiedy dziennikarz był w większym stopniu artystą. Niestety, minął czas takich reporterów-lekkoduchów. Takich co to w porwanych dżinsach, z ołówkiem za uchem, snuli się po redakcji i raz na tydzień napisali coś ciekawego. Albo i nie napisali.

– Komu jest najbliższej do tej charakterystyki?
– Ideału oczywiście nie ma. Ale w moim środowisku jest całkiem duża grupa ludzi, którzy mają talent i bez trudu sprawdzą się w każdych warunkach. Najbliższy przykład: Mateusz Borek, który jest moim bliskim kolegą, jeszcze z czasów studenckich. Człowiek-orkiestra i wcale nie tylko komentator, jak się powszechnie uważa. Razem napisaliśmy mnóstwo tekstów publicystycznych, piszemy książkę. Borek to niezastąpiony newsman. Ma własne zdanie i co ważne, wciąż jest niespełniony, stara się wciąż rozwijać, ta robota wyraźnie go kręci, jest pracoholikiem. Równie dobrze mógłby pełnić funkcję redaktora naczelnego sportowej gazety albo stacji telewizyjnej. Moim zdaniem – „media-worker” pełną gębą.

– Nowoczesna redakcja sportowa powinna się składać wyłącznie z takich typów osobowości?
– Aby dobrze funkcjonowała potrzebni są gwiazdorzy. Pistolety, ale też ludzie od czarnej roboty czy po prostu zwyczajnie solidni.

– Kto powinien się znaleźć w idealnej sportowej redakcji?
– Robert Błoński, bo nikt nie jest aż tak dociekliwy i upierdliwy jak on. O Borku już mówiłem. Bezczelny do bólu, ale jednocześnie niezwykle bystry Krzysztof Stanowski, albo dziennikarski „łobuziak” Paweł Zarzeczny, czy potrafiący tak, jak nikt inny nawiązać kontakt ze sportowcami Piotr Wołosik. Cenię znakomicie poinformowanego Antoniego Bugajskiego i robiącego stałe postępy Przemysława Rudzkiego, Piotra Koźmińskiego, Artura Szczepanika, Łukasza Olkowicza, Żelisława Żyżyńskiego czy Roberta Zielińskiego, który marnuje talent skupiając się na obowiązkach menedżerskich w redakcji. Do tego mający ogromną pasję i wiedzę Roman Kołtoń, Janusz Basałaj, Janusz Pindera, Dariusz Tuzimek. A na dokładkę kilku nestorów, tak aby dodać powagi (śmiech). Jak Stanisław Żółkiewski, Andrzej Janisz czy Andrzej Kostyra. Oczywiście wzajemne zależności, uprzedzenia, lata różnych doświadczeń i uwikłanie w międzyredakcyjne układy sprawiają, że trudno byłoby ich zebrać w jednym newsroomie, nie narażając się na jakieś poważne starcia. Ale pomarzyć zawsze można.

– Kto był pańskim mentorem?
– Zacząłem od współpracy z katowickim „Sportem”, który miał swój oddział w Warszawie. A moim pierwszym mistrzem mogę nazwać śp. Grzegorza Stańskiego. To on poprawiał moje teksty, zaufał mi i nie bał się, że zabłądzę, kiedy wysyłał po piwo (śmiech). Natomiast pierwszą poważną ofertę dostałem od Janka Zabieglika, ówczesnego szefa działu sportowego „Życia Warszawy”. Było tam wiele osób starszych ode mnie przynajmniej o 20 lat: Stanisław Żółkiewski, Zbyszek Czarnecki , Leszek Świder, albo Lech Ufel. Pojawiłem się tam zaraz po tym jak razem z Tomaszem Wołkiem odeszła do „Życia” cała grupa młodych dziennikarzy, moich rówieśników i kolegów: Tuzimek, Gadziński, Adamczyk, Sołdan. I w pewnym momencie dostałem propozycję właśnie od nich. Kiedy oznajmiłem Zabieglikowi, że odchodzę, natychmiast zaproponował etat. Mając 22 lata, stanąłem przed pierwszym poważnym, zawodowym dylematem. Koledzy pukali się znacząco w głowę, ale zdecydowałem, że zostanę ze starymi wyjadaczami w starym „Życiu Warszawy”, które było wówczas w znacznie gorszej kondycji niż „Życie”. Okazało się, że dobrze wybrałem. Moi starsi koledzy traktowali mnie jak zdolnego ucznia. Tolerowali moje fanaberie. Dzięki nim nauczyłem się pisać poprawnie po polsku, wyplenili złe nawyki. Tego na studiach dziennikarskich nie nauczą. I za to dziękuję w szczególności Zabieglikowi i Żółkiewskiemu. Później miałem już łatwiej niż pozostali.

– Czy utrzymuje Pan kontakt z Zabieglikiem i Żółkiewskim?

– Oczywiście. Ze Stasiem jeszcze do niedawna pracowałem. Doradza mi w kluczowych decyzjach zawodowych. Z Jankiem też się spotykamy prywatnie. Byłem na sześćdziesiątych i na późniejszych urodzinach Zabieglika, on przychodził na moje i dawał recital piosenki aktorskiej, której jest mistrzem. Różnica pokoleń nie ma żadnego znaczenia. Potrafimy wybornie biesiadować, bo natury mamy bankietowe (śmiech).

– Ktoś z nich wpadł na pomysł, aby Pan spróbował sił w telewizji?
– Nie. Zaproponował mi to Andrzej Janisz, z którym również się koleguję od lat. Powiedział, że mam dobry głos i mogę spróbować, ale najpierw musiał się zgodzić na to Marian Kmita – szef sportu w Polsacie. Zgodził się, bo ufa Janiszowi. Mój debiut nastąpił właśnie z nim, w 1999 roku, na antenie Polsatu otwartego, podczas spotkania Ligi Mistrzów Juventus – Levski Sofia . Komentowaliśmy wtedy z Warszawy. Jedenastka „Starej Damy” miała w składzie m. in. Zidane’a . Bułgarzy nie mieli szans. Mnie zżerała trema. Później otrzymałem jednak dalsze propozycje m.in. MŚ U-17 w Nowej Zelandii, które wyszły mi – nie oszukujmy się – słabo. Nie chciałbym teraz tego słuchać, aby się nie dołować. Zmagania relacjonowałem wraz z Bogdanem Saternusem czy Tomaszem Burnosem. Czasem towarzyszył nam Leszek Orłowski. Byliśmy absolutnymi beniaminkami. Ja to traktowałem jako coś dodatkowego, ponieważ etat miałem w gazecie, uważałem siebie za dziennikarza prasowego. Wówczas, kilkanaście lat temu, jeszcze nie było to zajęcie dużo mniej prestiżowe niż praca w telewizji.

– Ostatnio zaczął pan komentować zmagania w lidze rosyjskiej i ukraińskiej. Wcześniej, relacjonował Pan retransmisje ligi hiszpańskiej, angielskiej, Ligę Mistrzów czy Europy. Podczas jakich rozgrywek jest łatwiej Panu pracować?

– Futbol w najlepszym wydaniu, łatwiej się sprawozdaje. Więcej kamer, lepsza jakość przekazu, rozpoznawalni zawodnicy. Zdecydowanie trudniej dobrze zrelacjonować spotkanie z tego mniej wypromowanego produktu, w tym przypadku: ligi rosyjskiej czy ukraińskiej, jeśli oczywiście mecze nie odbywają się na tych najważniejszych obiektach w Moskwie, Kijowie czy Doniecku. Tam nie zawsze funkcjonują standardy znane z zachodu Europy. Jest to wyzwanie dla komentatora. Trzeba posiedzieć chwilę dłużej w poszukiwaniu informacji, ciekawostek, zebrania statystyk. Nie tylko szukać w internecie, ale też podzwonić do menedżerów, piłkarzy czy trenerów, którzy są w temacie. Wiedza o drużynach Amkaru Perm czy Iliczywca Mariupol nie jest tak powszechna jak o Barcelonie, Interze czy Realu. Ale też dzieje się tam wiele ciekawego. I moim zadaniem jest takie jej zgłębienie aby te nieznaną materię przybliżyć słuchaczom, wciągnąć ich, zainteresować. To działa w dwie strony, bo ja też staję się mądrzejszy. Swoją klasę udowadniasz podczas takich meczów jak Boliwia – Peru czy Amkar Prem – Spartak Nalczik. Komentowanie Barcelony, Manchesteru czy Realu traktuję jak deser. Sama przyjemność. I tak bym te mecze oglądał, a jeszcze mogę o nich pogadać do mikrofonu. Oczywiście też trzeba być perfekcyjnie przygotować, bo są to tak kosmopolityczne drużyny i tak wyświetlone w mediach, że najmniejszy błąd zostanie natychmiast dostrzeżony. Nawet przez najmłodszych.

– Czy są jakieś różnice w przygotowaniu do hiszpańskiej Primera Division i załóżmy – ligi rosyjskiej?

– To jest kwestia językowa. Zdecydowanie lepiej mówię i czytam po hiszpańsku niż po rosyjsku, aczkolwiek ten drugi język pamiętam jeszcze ze szkoły podstawowej i średniej i dzięki tym wschodnim meczom powoli go sobie przypominam. Natomiast piłka nożna południowoamerykańska, głównie argentyńska i ta z Półwyspu Iberyjskiego jest moją pasją. Tzw. background mam niezły. Podróżowałem po Ameryce Południowej. Interesuje mnie kultura latynoamerykańska, historia, religia.

– Wracając do transmisji – czy zagraniczne kanały klubowe pokazywane przez polskich nadawców są atrakcyjne dla kibica?
– Barcelona TV jest bardzo chętnie oglądaną propozycją w naszej stacji. Sympatyk „Barcy”, a jest ich w Polsce jest teraz pewnie więcej niż Legii czy Wisły, lubi sobie na chłodno przeanalizować ostatni rozegrany mecz, posłuchać wywiadów, czy też programów związanych z katalońskim klubem. W weekend meczów przecież jest tak wiele, że nie zawsze znajdujemy czas aby zobaczyć wszystko co planowaliśmy. Na antenach Polsatu można oglądać też Manchester City TV, Chelsea TV, Liverpool TV i Bayern TV. Zapotrzebowanie na futbol jest również w środku tygodnia, kiedy nie ma Champions League i Europa League, więc relacje z kanałów klubowych są potrzebne.

– Warto wspomnieć, że od czasu do czasu zasiada Pan na stanowisku eksperta, ostatnio podczas meczu Real Madryt – Olympique Lyon. Ten pojedynek miał wtedy komentować Mateusz Borek.
– Mateusz zachorował w trakcie wyjazdu do Madrytu i stracił prawie głos. Marian Kmita wpadł na pomysł, aby dwóch dziennikarzy, mających podobny temperament przed mikrofonem, zrelacjonowało to spotkanie. Z tym, że ja miałem się wcielić w rolę co-comentatora. Zebraliśmy dobre recenzje. Mam nadzieję, że spisałem się przyzwoicie. Nie jest to takie łatwe. W tym momencie trzeba zapomnieć o byciu tzw. „głównym” sprawozdawcą, który buduje atmosferę i prowadzi grę. A do tego jestem przyzwyczajony. Trzeba było się trochę przesunąć, jak mówi nasz szef.

– Gdzie pan się lepiej czuje – relacjonując ze stadionu czy ze studia?
– Zdecydowanie z miejsca wydarzeń. Od lipca prezentujemy polską Ekstraklasę i mam teraz znacznie więcej okazji komentować ze stadionu. Uwielbiam taką robotę. Jestem w stanie dać się ponieść emocjom nawet podczas meczu Bełchatowa z Ruchem Chorzów na pustawym stadionie. Co ciekawe, mój pierwszy mecz ze stadionu to był aż ćwierćfinał mundialu w 2006 roku. Komentowaliśmy w Berlinie z Pawłem Wójcikiem spotkanie Argentyna – Niemcy. Strasznie się wtedy wydzieraliśmy, bo „Paco” jest jeszcze bardziej emocjonalnym komentatorem niż ja (śmiech).

– Relacjonował Pan dwa spotkania na EURO 2008 wraz z Czesławem Michniewiczem i Markiem Koźmińskim. Nie żałuje pan, iż kierownictwo Polsatu nie dało Panu więcej szans do wykazania się swoimi umiejętnościami?
– Komentowanie na EURO 2008 to była tylko cząstka mojej działalności, bowiem pojechałem tam również jako dziennikarz „Dziennika”. Pisałem relacje, robiłem wywiady do gazet, w tym do „Przeglądu Sportowego”, ponieważ w tym czasie było to tzw. „combo”, łączące kilka tytułów. Byłem także ekspertem w studio Polsatu. Zapewniam, że pracy mi nie brakowało,

– Najgorsza krytyka, jaką pan usłyszał?

– Z krytyką spotykam się bardzo często, w szczególności z ust Stanisława Żółkiewskiego. Wytyka wszystkie moje błędy od lat, tak więc jestem przygotowany. Dopóki mnie krytykuje, to znaczy, że ceni. Tych, których ma pod nosem, u siebie w redakcji nie krytykuje w ogóle. Pewnie uważa, że nie ma sensu, bo nie już nie rokują (śmiech).

– A ta najmocniejsza?
– Kiedyś czytałem opinie internautów, ale przestałem, co doradził mi Mateusz Borek. Skoro on jest najlepszy, a i tak z niego szydzą, to jaką wartość mogą przedstawiać takie opinie? Rafał Ziemkiewicz nazwał takich ludzi w swojej książce „M.I”. „Menda Internetowa”. Są to ludzie sfrustrowani, którzy specjalizują się w wyżywaniu na innych. Oni wchodzą do Internetu, aby pluć. Piszą zawsze źle. Ci, którym coś się podoba, z reguły nie są skorzy, żeby od razu o tym pisać. I w ten sposób ocena czegokolwiek prezentowana przez internautów jest niewymierna. Podejrzewam, że wiąże się to z małą jednak wciąż powszechnością internetu w Polsce. Tak naprawdę aktywnymi internautami są nastolatkowe, którym buzują hormony. Starsi, bardziej wyważeni, nawet jak przeglądają internet, to nie są aktywni, nie komentują. Niestety, to odróżnia Polskę od innych państw. Czytam często w internecie prasę hiszpańską. Tam negatywne zdanie zdarzy się bardzo rzadko, a chamstwa nie ma prawie wcale. Mogę podać ciekawy przykład. Jerzy Dudek przedłużył kontrakt z Realem Madryt. W Polsce pod tą informacją masa komentarzy w stylu: „stary dziad, chodzi mu tylko pieniądze, nie ma ambicji, won z tego klubu” itd. Ta sama informacja, ale krótsza, bo ma mniejsze znaczenie w Hiszpanii i całkowicie odwrotna reakcja. „Jurek, gratulujemy, jesteś wartościowym zmiennikiem Casillasa, trzeba też umieć siedzieć na ławce rezerwowych” itp.

– Większość uważa, że Polacy uwielbiają narzekać.

– Kiedyś Zbyszek Boniek powiedział, że my Polacy jesteśmy na siebie notorycznie wkurwieni i to nas różni np. od Włochów, którzy wkurwieni na siebie nie są (śmiech). Pewnie coś w tym jest. Ale ja nie lubię stereotypów. Wymieniłbym bez trudu ze sto pozytywnych cech Polaków, których nie dostrzegam u Niemców na przykład.

– Gdzie Pan bardziej zaistniał – w prasie czy w telewizji?
– Przez lata byłem dziennikarzem prasowym. Z „Życia Warszawy” ściągnięto mnie do „Super Expressu”. Następnie – nowoutworzony „Fakt”. W „Fakcie” doświadczyłem czegoś nowego. Tworzyliśmy dział – coś od zera – ściągając najlepszych dziennikarzy. Pisaliśmy to co dawniej, ale podawaliśmy w ostrej, tabloidowej formie, nieznanej w Polsce wcześniej poetyce. Nasze newsy nie były wyssane z palca, byliśmy bardzo blisko wydarzeń, tak jak wcześniej. Ale siła rażenia była znacznie większa. W środowisku sportowym bardzo w ówczesnym czasie się z „Faktem” liczono. Na śmierć obraził się na nas wówczas nasz dobry kolega Janek Basałaj, który był wówczas prezesem Wisły. Za to, że włożyliśmy jego głowę w pudło czekoladek. Do dziś jest to najpoczytniejszy tytuł. Doświadczenie wyniesione z tabloidów jest bardzo cenne – i nie mówię tego z żadnym przekąsem. Praca w tabloidzie uczy dynamiki, refleksu, wyobraźni. Specyficznych form pisania, czyli tego co jest uzupełnieniem warsztatu. Zapewniam, że trudniej skomponować krótki, kilkuzdaniowy, dynamiczny utwór, który zainteresuje albo nawet porwie czytelnika, niż nudną „kobyłę”, która sprawozdaje jakieś wydarzenie. Tzw. patataj, patataj… Ale też robota w tabloidzie nie jest na całe życie. Wyrasta się z niej jak z krótkich spodenek. W pewnym momencie zaczynasz dostrzegać, że uczy cię złych rzeczy, tracisz pokorę i dystans. Kiedyś Stasio Żółkiewski zażartował, że nie chce aby na jego nekrologu było napisane „zmarł dziennikarz Faktu”. Dlatego zmieniliśmy formułę. Pojawił się poważny „Dziennik”. W „Dzienniku” zostałem szefem działu sportowego, zastępując po roku Żółkiewskiego, który przeszedł do „Przeglądu” i do dziś tam kieruje wtorkowym „Magazynem Sportowym”. Potem była fuzja z „Dziennika” z „Gazetą Prawną” i nadal byłem szefem sportu. Po roku właściciele zamknęli dział sportowy i kulturalny. Zostałem wiceszefem działu krajowego. To nie było dla mnie. Osobiście nikt mnie z „DGP” mnie nie wyrzucał, ale skoro nie ma miejsca dla sportu to znaczyło, że nie ma też dla mnie. Szef sportu w Polsacie Marian Kmita, obiecał parę lat wcześniej, że jak już mi się znudzi praca „w papierze”, to zatrudni mnie na stałe u siebie. A że jest to człowiek prawy i honorowy, co zdarza się w tym światku dość rzadko, załatwianie sprawy trwało 5 minut. Dużo satysfakcji daje mi również współpraca z dziennikiem „Polska The Times”, do którego dodatku sportowego robię Wywiady Tygodnia, i inne teksty, dzięki czemu nie rdzewieję jako dziennikarz prasowy.

– Podczas swojej kariery dziennikarskiej pracował Pan w wielu miejscach. W której redakcji czuł Pan się najlepiej?

– Wszędzie się czułem dobrze. Może „Dziennik Gazeta Prawna” pod koniec mojej przygody to nie było do końca to, czego oczekiwałem. Nie z powodu negatywnego nastawienia do mojej osoby. Nie było sportu. Redaktor Tomasz Wróblewski twierdzi, że sport nie łączy się z biznesem! Ciekawe, prawda? Postanowił zrobić gazetę dla „merytokracji”, choć nikt nie wiedział kto to taki ta merytokracja. Gazeta została tak przerobiona, „sprofilowana”, że dziś dwa lata po fuzji sprzedaje dużo mniej egzemplarzy niż sam „Dziennik” lub sama „Gazeta Prawna” przed fuzją. Myślę jednak, że praca w redakcji ekonomicznej wzbogaciła mój warsztat. Sporo rzeczy było dla mnie zaskoczeniem. Do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego dziennikarze ekonomiczni, którzy tyle widzą o mechanizmach rynkowych i zasadach biznesu, jeżdżą rozpadającymi sie autami, a zamiast chodzić do restauracji na obiad zamawiają zupki w styropianowych pudełkach i siorbią je przed monitorem komputera. Gdybym ja miał taką wiedzę, nie niszczyłbym sobie żołądka.

– Przez pewien czas o panu w mediach było głośno. Może Pan przypomnieć nam tę sytuację?

– Nie wiem, o co chodzi. Głośno bywa o rozmówcach, z którymi robię wywiady.

– Powiem tyle – Jan De Zeeuw.
– Zrobiłem wywiad, w którym popularny „Truskawka”, czyli Jan de Zeeuw ujawnił kulisy funkcjonowania reprezentacji. O tym, iż piłkarze kilkukrotnie się upili przed ważnymi spotkaniami. Odbiło się to szerokim echem. Nie powiedział tego nikt przypadkowy, tylko osoba ściśle związana z naszą kadrą narodową. Moim zdaniem – De Zeeuw powiedział to, co chciał zakomunikować Beenhakker, ale po prostu mu nie wypadało. Część prawdy na pewno w tym wywiadzie była. Opowiadał też o skandalicznym zachowaniu działaczy podczas zgrupowań. Natychmiast następnego dnia zostałem obudzony telefonem o ósmej rano z PZPN-u. Zadzwonił ktoś z wysoko postawionych tam pracowników, oznajmiając, że jestem na głośnomówiącym i wszyscy zgromadzeni z Grzegorzem Lato na czele czekają na to, co mam do powiedzenia i czy ten Truskawka naprawdę aż tak „pojechał”. Odpowiedziałem im, że powinni się cieszyć, że nie zmieściło mi się wszystko. De Zeeuw potem miał ogromne kłopoty. Nie chcieli jemu zapłacić pensji lub jakiegoś zaległego honorarium. Burza była straszna.

– Jan De Zeeuw potem się wycofywał z tych słów…
– No bo chciał tę kasę jakoś odzyskać, rozumiem go. Musi pan znać zasadę, że informacja najmocniej dementowana jest właśnie najprawdziwsza. Mam zbyt poważną pozycję i jestem zbyt stary aby cokolwiek zmyślać. Zresztą tę rozmowę nagrywałem i mam ją zapisaną do dziś, zostało jeszcze kilka niepublikowanych smaczków (śmiech). Z Janem De Zeuwem jestem w bardzo dobrych stosunkach. Lubimy się pośmiać z PZPN, nie ma żadnego żalu do mnie o ten wywiad. Nie spodziewał się, że aż takim odbije się echem i dlatego nieco się wystraszył.

– Jak się czuje dziennikarz piszący w tabloidach? Ludzie sądzą, że takie osoby po przejściu do innej gazety nie będą rzetelne i wiarygodne.
– Jacy ludzie? Nie zgadzam się z tym. Do tabloidu nie nadaje się każdy. Sądzę, że robienie dobrego tabloidu to jedna z trudniejszych form dziennikarskich. W prasie bulwarowej większość informacji jest prawdziwych, tylko one są sprzedawane w inny sposób. Uwypukla się te rzeczy, które w innych tytułach nie mają znaczenia, gra się na emocjach, porusza. Używa się innego języka. W Anglii czy Niemczech tabloidy traktuje się całkowicie poważnie. „Bild” czyta więcej inteligencji niż opiniotwórczy i poważny „Die Welt” sprzedaje egzemplarzy. Oczywiście mamy też tematy letnie, historyjki na które trzeba przymrużyć oko. Nie obrażałbym się na historię typu: wieloryb Lolek płynie w Wiśle pod prąd, a rybacy z nim serdecznie się witają. Kupując numer tabloidu zawieramy swego rodzaju umowę z wydawcą. Godzimy się na określony styl, poetykę. Tak jak kupując bilet do kina na film science fiction nie będziemy narzekać, że zaserwowano nam jakąś nierealną fabułę, za to, że bohater unosił się dwa metry nad ziemią. Dlatego śmieszą mnie połajanki dziennikarzy z tzw. opiniotwórczych tytułów z tymi z bulwarówek. To tak jakby dyskutować czy lepsze są filmy dokumentalne czy komedie. Jestem wręcz dumny, że tam stanowiłem trzon „Faktu”, kiedy tytuł wychodził na rynek. W jakimś procencie przyczyniłem się do faktu, że Fakt jest wciąż najlepiej sprzedającym się tytułem w kraju. Zrobiliśmy masę dobrych i kontrowersyjnych tematów. Notorycznie robiliśmy kuku ludziom zamieszanym w korupcję. Właściwie, to od Dariusza Łuszczyny rozpoczęła się afera z „Fryzjerem”. Tabloid odgrywa też pozytywną rolę społeczną. Tropi draństwo, piętnuje patologie, patrzy na ręce wnikliwiej niż inni politykom, sportowcom, celebrytom. Dzięki istnieniu bulwarówek muszą się miarkować.

– Czyta Pan czasami gazety tego typu?
– Ci, którzy twierdzą, że nie czytają, ale są zbulwersowani tym co tam napisano, to hipokryci.

– Jeden z etapów życia poświęcił Pan muzyce. Czy teraz wróciłby Pan podbić scenę?
– Po pierwsze – nigdy nam się nie udało podbić sceny. Taki mieliśmy tylko zamiar, ale ten plan kompletnie nie wyszedł, zabrakło konsekwencji i pracy w warunkach, które nie przynosiły żadnych profitów. Jednak z sentymentem wspominam czas spędzony w zespole. Właśnie niedawno dzwonił kolega, który nadal gra i wydał ostatnio płytę. Jest na niej kilka kawałków, które wykonywałem i współtworzyłem do nich teksty. Zaproponował mi, abym zaśpiewał jakiś utwór podczas warszawskiego koncertu. Jeszcze nad tym zastanowię się. W każdym razie – spędziłem wiele wspaniałych chwil w naszej kapeli i inaczej patrzę na muzykę. Powiem nieskromnie – Znam się na muzyce.

– Od kilku lat ma pan ranczo na Suwalszczyźnie.
– Jest to miejsce, do którego z rodziną najchętniej uciekam, kiedy mam trochę wolnego czasu z moją żoną i córką. Mamy tam skromny domek nad Czarną Hańczą. Urokliwy krajobraz, miejsce jeszcze nie zadeptane przez turystów. Woda, las, spokój. To spełnienie marzeń o wypoczynku intensywnie żyjącego człowieka. Zainspirował mnie fragment przeboju „Obcy” zespołu Lady Pank… Borysewicz śpiewa: „Trzeba mieć swój własny ląd, choćby o te dziesięć godzin stąd…” Dzięki dynamice i reformom ministra Grabarczyka, mój ląd jest ledwie „o te pięć godzin stąd” (śmiech). Ostatnio zainstalowałem tam antenę satelitarną i będąc w absolutnej puszczy śledziłem Copa America. Fantastyczna sprawa.

– Czy czuje się pan oryginalnym, mając na nazwisko Kowalski?
– Tak. Kiedyś śp. Janusz Atlas powiedział mi, że jest to „szczęście w nieszczęściu”. Mówił, że Kowalskich jest tak wielu, że stanie się tym najlepszym albo najbardziej rozpoznawalnym byłoby dodatkową wartością (śmiech).

– Dziękuję za rozmowę.

Wywiad przeprowadził Mikołaj Baranek. Opublikowany 03.11.2011 r.

About Zygmunt Wiśniewski