Sportem interesuje się od małego. W telewizji zadebiutował w 1994 roku i jest w niej do dziś, najczęściej w roli eksperta. Uwielbia podróże. Jego opinie można usłyszeć m. in. w „Poniedziałkowym Programie Piłkarskim”. Związany z nSport od pierwszego dnia istnienia tejże stacji. Michał Pol to człowiek otwarty na wszelkie propozycje, i tak było tym razem, kiedy zgodził się nam udzielić wywiadu.
– Skąd wziął się pomysł pracy na stanowisku eksperta w telewizji?
– Była to naturalna konsekwencja pracy dziennikarza. Uważam, iż żurnalista musi być wszechstronny. Zaczynałem w „Gazecie Wyborczej” siedemnaście lat temu. Po dwóch lata dostrzeżono mnie we władzach telewizji. Przez pięć lat miałem w „Kawie czy Herbacie” swoje sportowe okienko. Z czasem przybywało stacji telewizyjnych, więc potrzeba było ludzi. Dostałem później propozycję od tego samego pracodawcy, by prowadzić skróty Ligi Mistrzów. Potem zasiadałem w roli eksperta już podczas spotkań transmitowanych na żywo. Zresztą bardzo to lubiłem, i wciąż lubię, ponieważ mogę się wygadać. Bardzo miło wspominam tamten okres.
Gdy Powstał nSport, to ówczesny szef Grzegorz Płaza zaproponował mi stałą współpracę, i towarzyszę temu kanałowi od pierwszego dnia.
– Na ile czasu taki stały ekspert ma kontrakt?
– Nie ma czegoś takiego. Jest to umowa nieokreślona. Pewnie można ją zerwać z dnia na dzień.
– Kto jest Pańskim ideałem dziennikarskim, i czy już Pan go przegonił?
– Moim ideałem człowieka telewizji jest Tomasz Lis. Nie zajmuje się sportem, ale wiedzę ma na jego temat ogromną. Imponuje mi jego erudycja. Dziennikarz powinien być właśnie erudytą, i znać się na rzeczach, którymi na co dzień się nie zajmuje. Trzeba również zaciekawić widza.
– W którym środowisku czuł się Pan najlepiej? W Polsacie Sport, TVP, czy teraz – w nSport?
– W Polsacie Sport byłem bardzo krótko, bo tylko na okres Mistrzostw Świata 2002. Bardzo dobrze czułem się wśród otaczających mnie tam osób. Ta współpraca miała plusy m. in. pierwszy wywalczony awans od 16 lat. Poznałem również Janusza Basałaja. To on właśnie potem ściągnął mnie przy ulicę Woronicza. Dzięki współpracy z TVP poznałem żywe legendy: Dariusza Szpakowskiego, Włodzimierza Szaranowicza, Jacka Gmocha. Ten trzeci jest wyjątkowa postacią i zarazem bardzo kontrowersyjną. Z kolei w koncernie ITI to było coś innego, bo budowanie czegoś od zera, na nowych fundamentach. Prowadziłem w nSporcie m. in. „Polowanie” czy „Eurogol”, który aktualnie nazywa się „Poniedziałkowym Programem Piłkarskim”. Cenie sobie bardzo tą współpracę. Składano mi również propozycje, ale odmawiałem.
– Chciałby Pan spróbować skomentować jakiś mecz?
– Nie. Dwa razy próbowałem i uznałem, że do tego absolutnie się nie nadaję. Nie mam, po prostu, temperamentu współkomentatora. Pierwszym spotkaniem było starcie Polski ze Szwecją w Sztokholmie. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Pamiętam to jako prawdziwy koszmar. Gdy opowiada człowiek anegdotę, to nagle trzeba przerywać, a później kontynuować ją dopiero po akcji. Są odpowiednie osoby do takich obowiązków. Ja znam własne miejsce, a ono jest w studiu, na stanowisku eksperta.
– Ile czasu zajmuje Panu przygotowanie się do rozmowy w studio?
– Tego się nie da zmierzyć, bo cały czas się przygotowuję. Czytam gazety, staram się śledzić na bieżąco Premier League i oglądać mecz Ekstraklasy ze stadionu. Czasem dojdzie również Borussia Dortmund oraz Serie A. Śledzę też ciągle doniesienia w Internecie, a gdy gra Liga Mistrzów, jeszcze przeglądam w studio, przed meczem, informacje o danych meczach, żeby nic ważnego mi nie umknęło.
– Interesuje się Pan komentatorami sportowymi? Jeśli tak, to kto jest Pana ulubionym? Może Dariusz Szpakowski?
– Nie, niespecjalnie. Oglądając mecz nie słucham dokładnie co mówią komentatorzy, chociaż powinienem, bo można coś ciekawego usłyszeć. I tak część historii opowiadanych przez sprawozdawców znam, i to nie jest nic odkrywczego dla osób interesujących się futbolem na co dzień. Szukam u takiej osoby relacjonującej przede wszystkim emocji, żeby wszystko było opowiedziane płynnie i rytmicznie.
– Ile spotkań piłkarskich obejrzał Pan w swoim życiu?
– Na żywo czy w telewizji?
– Ogólnie.
– Nie mam pojęcia. Nigdy tego nie liczyłem, ale jestem ciekaw, ile by tego się nazbierało. Wiem jedno – na pewno powyżej tysiąca.
– Największe sportowe wydarzenie, na którym był Michał Pol.
– Były to Mistrzostwa Świata w piłce nożnej i Liga Mistrzów, która atrakcyjnością przewyższa Mundial. A ze spotkań to finały Mistrzostw Świata m. in. ten w Paryżu, gdzie Francuzi rozłożyli na łopatki Brazylię, strzelając jej trzy bramki, z czego dwie zdobył Zidane. Jeszcze dodatkowo oglądać tryumf gospodarza na tak dużej imprezie – to jest coś fantastycznego. Takie wydarzenie polecam przeżyć każdemu, będąc na miejscu. Z pewnością klasą spotkania paryski finał przewyższa Holandia – Czechy z EURO 2004, gdzie nasi sąsiedzi przegrywali 0:2, żeby później strzelić trzy bramki i ostatecznie zwyciężyć. Żałuje jednak, że nie byłem na finale Ligi Mistrzów z 2005 roku. Wtedy rozmawiałem w studiu TVP na temat sukcesu Liverpoolu, który odrobił trzy bramki straty.
– Jaką dyscyplinę – prócz piłki nożnej – Pan lubi?
– Kiedy pracowałem w „Gazecie Wyborczej”, musiałem umieć pisać o wszystkich dyscyplinach, nawet gdy ich się nie znało. Od długiego czasu interesuje się F1, mimo że nie ma w niej Roberta Kubicy. Pierwszy raz na Grand Prix byłem bodajże w 87 czy 88 roku. Pamiętam zawody kończące sezon, odbywające się na torze Suzuka, w Japonii. Tu miała się zakończyć długa walka Schumachera i Hakkinena o tytuł Mistrza Świata. Oglądałem to z wnętrza Pit-stopu McLarena, gdzie sam Fin był z rodziną i Davidem Coulthardem. Podsumowując – bardzo lubię Formułę 1.
– Czy uważa Pan siebie za gwiazdę? 40000 znajomych w serwisie nk.pl to wyczyn godny podziwu.
– Na pewno nie za gwiazdę, tylko za dziennikarza, który z pasją opowiada to, co bardzo lubi. Nie uważam się za tyle gwiazdę, ale za farciarza. Często spotykam w Internecie ludzi o ogromnej wiedzy. Jest m. in. fan Realu Madryt, mający wszystko na temat „Królewskich” w małym palcu. Ja miałem to szczęście, bo swoją pasją przebiłem się gdzieś dalej. A tą pasję ma przecież miliony ludzi.
– Może Pan zgłębić naszym czytelnikom tajemnicę, dlaczego Pan robi zdjęcia w windzie?
– Zainteresował mnie Bartek Buk (operator – przyp. red.) Widziałem również podobne projekty. Jest to dla mnie fantastyczny sposób ma zatrzymanie czasu i mój mały kaprysik. Żałuję, iż nie zrobiłem tego wcześniej. Nie potrafię tego dokładnie wytłumaczyć (śmiech).
– Niektóre zdjęcia Pan usuwa, czy przechowuje wszystkie?
Wszystkie staram się wrzucać na Facebooka i Naszą – Klasę. Robie to przede wszystkim dla siebie. Jednak o nich czasem zapominam – dopiero po kilku miesiącach je wrzucam na stronę.
– Recepta na brak tremy.
– To przychodzi po prostu z czasem. Kiedy pierwszy raz miałem wystąpić na żywo w telewizji to nie spałem całą noc. Bolał mnie ciągle brzuch. A gdy już na miejscu włączyli kamerę to o wszystkim zapomniałem i robiłem swoje. Jedną z recept jest zapomnienie o kamerach, choć mi się to nie udało. Jednak dużo łatwiej jest odpowiadać na pytania niż samemu je zadawać – to moja wieloletnia obserwacja. Ja przestałem już mieć tremę. To wszystko przyszło z czasem, nawet nie wiem kiedy.
– Jak zostać żurnalistą?
– Po pierwsze – nie iść na dziennikarstwo, ponieważ dostaje często maile z identycznym pytaniem. Tam nie nauczą fachu, tylko praktyki. Trzeba mieć również, wcześniej wspomnianą przeze mnie, erudycję. I iść na jakiekolwiek studia humanistyczne, które na pewno rozszerzą horyzonty. Ja np. studiowałem filologię klasyczną (łacina i greka). Żurnalista musi być oczytany i odnaleźć się w temacie, który go nie pasjonował. Umieć pociągnąć rozmówcę za język, aby kogoś zainteresować. Najważniejsze są praktyki. Dziennikarz musi mieć chłonny umysł i potrafić się przystosować do otoczenia. Każda gazeta prezentuje inny styl, więc wskazane jest go się nauczyć. Zajmuję to trochę czasu. W przypadku prasy, to trzeba iść na staż lub napisać parę artykułów. O wiele trudniej młodemu człowiekowi dostać się do telewizji, bo skąd władze stacji mają wiedzieć, że ta osoba by dała radę w tym środowisku? Dobrą drogą dostania się do świata mediów jest również Internet. Po kilku latach doświadczeń, nic nie staje na przeszkodzie, aby potem szturmować kanały telewizyjne.
– Najdziwniejsza prośba związana z dziennikarstwem skierowana do Pana?
– Było kilka śmiesznych sytuacji. Jestem zażenowany, gdy ktoś prosi mnie o autograf. Ja nie jestem celebrytą, tylko dziennikarzem. Dziennikarze nie są do rozdawania autografów. Zawsze mogę załatwić autograf kogoś znanego. Największe moje zaskoczenie było na Okęciu, przed wylotem reprezentacji olimpijskiej na Igrzyska do Sydney. Stałem wtedy z zapaśnikami: Wrońskim, Bolnym i Zawadzkim. Rozmawiałem z nimi, a potem przychodzi pani z córką. Widać, że chciała autograf, więc usunąłem się na bok, aby mogła wziąć od prawdziwych mistrzów. A ona podeszła do mnie i chciała, żebym się podpisał. Ja spytałem się ze zdziwieniem: „ Ode mnie ?!”. Odpowiedziała: „Znamy pana z telewizji”.
– Czy osiągnął Pan już swój życiowy cel?
– Chyba nie. Moim celem jest po prostu wykonywać swoje obowiązki jak najdłużej. Pojechać na kolejny Mundial czy EURO, od czasu do czasu spotykać się z największymi gwiazdami. Doświadczałem takiej „nirwany”, gdy mogłem stanąć twarzą w twarz z Alessandro del Piero, Cristiano Ronaldo, czy z Zinedinem Zidanem. Takie ekskluzywne wywiady to coś fantastycznego. Jeszcze dla dziennikarza z Polski. Często takie spotkania odbywają się przez sponsorów. Czasem uda się załatwić rozmowę jeden na jeden, albo przynajmniej pięciu żurnalistów na jedną mega gwiazdę. Moim marzeniem jest rozmowa z Leo Messim lub Diego Maradoną. Natomiast nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to uda.
– Kiedy i jak doszło do pierwszego Pana kontaktu z mediami?
– Mój ojciec był również dziennikarzem (Krzysztof Pol – przyp. red.), jeszcze w czasach PRL. Robił taki program „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” którego ideą jego było poszukiwanie zaginionych ludzi. Tata był publicystą prawniczym, więc to nie była działka, która jako dzieciaka, mnie interesowała. Był też dziennikarzem podróżniczym, w związku z tym długi okres czasu spędzał m. in. w Afryce. Tam kręcił reportaże czy pisał książki. Pierwszy raz w telewizji byłem z nim. Tam bawiłem się starymi, niepotrzebnymi taśmami nagraniowymi. Merytorycznie natomiast w 1994 roku. Znalazłem ogłoszenie w „Gazecie Wyborczej”, że szukają młodych i perspektywicznych dziennikarzy – stażystów. Wziąłem udział w konkursie razem z 39 innymi osobami. Przyjęli mnie na staż podczas ZIO w Lillehammer . Od razu z miejsca musiałem dużo pisać. Te moje artykuły były podpisywane skrótem. Tak to wszystko się zaczęło. Jeszcze warto przypomnieć, iż w tym samym konkursie rok później wzięło udział aż 700 osób!
– Blog, videoblog, pisanie artykułów, występy przed kamerami (nSport, Ekstraklasa.tv), wywiady, rodzina… Jak Pan znajduje na to wszystko czas?
– Tu jest właśnie najgorzej z tym wszystkim. Są takie lata, gdzie bite 3 miesiące byłem poza domem. Najpierw był Rajd Dakar, potem EURO, a na końcu Igrzyska Olimpijskie w Sydney. Trzeba pojechać jeszcze wcześniej, bo to inna strefa czasowa. Podczas imprezy śpi się tylko po 2-3 godziny. Człowiek tak pracuje, że nie wiadomo, co dookoła niego się dzieje. Jeszcze chce się potem trochę zostać, żeby coś zwiedzić. Taką wycieczkę zrobiłem z Bartoszem Bukiem po MŚ w RPA. Zwiedziłem dodatkowo m. in. Mozambik. Dodatkowo dochodzą wieczory Ligi Mistrzów czy zgrupowania reprezentacji. I rodzina, niestety, na tym cierpi. Wracając do wycieczek – z Bartkiem dużo jeździmy po świecie.
– Największy sukces w Pańskiej przygodzie dziennikarskiej?
– Najbardziej czułem się doceniony przed Mundialem we Francji. Zrobiłem wtedy z Darkiem Wołowskim duży wywiad z Śp. Ryszard Kapuścińskim na temat futbolu, mianowicie o jego magii. Wszystko to ukazało się w magazynie „Gazety Wyborczej”. On sam był dziennikarzem sportowym. Zaczynał w „Sztandarze Młodych”, a wtedy już był rozpoznawaną osobą. Podczas Mundialu czytałem jego dwie książki: „Heban” i „Imperium. Starałem się w swoich korespondencjach na nim wzorować. Dużo pisałem o kibicach, bo różni przyjeżdżali. A to z Japonii, a to z RPA. Każdy z nich się czymś wyróżniał. Kapuściński często bywał w redakcji „Gazety Wyborczej”, w dziale reportażu. On mnie odnalazł w dziale sportowym. Zadał sobie trud, żeby przyjść i mi pogratulować za moją pracę. Pytał się, czy tych korespondencji nie mógłbym wydać w formie książki. Nie przyszło nawet to do mojej głowy, abym coś takiego zrobił.
– Najgorszy kolega po fachu to..
– Nie mam takich. Musiałbym bardzo długo pomyśleć, ale na pewno bym nazwiska tejże osoby nie ujawnił.
– Kiedy Pan nie myśli o sporcie?
– Tylko gdy jestem w kinie lub teatrze. Bardzo lubię chodzić do takich miejsc na ambitne przedstawienia albo filmy. Czasami wręcz siebie zmuszam, aby o tym nie myśleć. Czytam również książki, ale mi to bardzo wolno idzie. Kiedyś w jeden wieczór potrafiłem przeczytać wielkie tomy. Teraz ze wszystkich stron jest natłok najróżniejszych informacji, nie tylko sportowych. Mimo tego staram się zaglądać do książek. Swój mózg staram się karmić czymś innym niż wynikami i bramkami.
– Czego Pan nie lubi?
– Ciężko mi na to pytanie odpowiedzieć. Akceptuje człowieka jaki on jest. Na większość rzeczy nie mam wpływu. Oczywiście, denerwują mnie te same rzeczy, co innych Polaków. Jestem życiowym optymistą. Moje zdenerwowanie bardzo szybko mija. Nastawienie Michała Pola można porównać do piosenki Monty Pythona „Ja widzę tylko jasne strony życia”. Nie przejmuje się zbytnio rzeczami jakich nie lubię, bo nie warto.
– Niedługo nasza strona będzie obchodziła pierwsze urodziny. Co Pan jej może życzyć?
– Przede wszystkim, aby czytało ją coraz więcej osób. Stawała się prężna, i żeby była jedną z najczęściej odwiedzanych witryn przez fanów sportu i dziennikarstwa.
– Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadził Mikołaj Baranek. Opublikowany 03.11.2011 r.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.