Wywiad z Markiem Magierą

Podczas turnieju eliminacyjnego do Mistrzostw Świata siatkarek naszemu redaktorowi, Krzysztofowi Sędzickiemu, udało się przeprowadzić obszerną rozmowę z komentatorem Polsatu Sport, a także spikerem, Markiem Magierą. W jaki sposób dostał się do świata mediów? Jak wygląda jego wymarzona reprezentacja? Czy da się […]

Podczas turnieju eliminacyjnego do Mistrzostw Świata siatkarek naszemu redaktorowi, Krzysztofowi Sędzickiemu, udało się przeprowadzić obszerną rozmowę z komentatorem Polsatu Sport, a także spikerem, Markiem Magierą. W jaki sposób dostał się do świata mediów? Jak wygląda jego wymarzona reprezentacja? Czy da się przenieść doping z siatkarskich hal na piłkarskie stadiony? Na te pytania odpowiedzi znajdziecie poniżej. Zapraszamy do lektury!

Nie jest tajemnicą, że wspólnie z bratem (Jackiem – red.) tworzycie znane rodzeństwo w sportowym środowisku i że pan, podobnie jak on, chciał zostać piłkarzem. Jak zatem wyglądało wasze dzieciństwo?

– (śmiech) To było dawno! To prawda, graliśmy razem w Rakowie Częstochowa. To były takie czasy, że człowiek tak naprawdę nie miał nic innego do roboty i całe życie spędzał na podwórku czy boisku. Mieliśmy to szczęście, że obaj trochę umieliśmy grać w piłkę. Jackowi się udało zrobić dosyć przyzwoitą karierę jak na polskie warunki. Skończył w Legii Warszawa – najlepszym polskim klubie, więc lepiej być nie może. Wszystko, co osiągnął, wypracował sobie sam. Nie był jakimś wielkim talentem. Nasz pierwszy trener w Rakowie, Zbigniew Dobosz, kiedyś przy okolicznościowej imprezie w szerokim gronie publicznie powiedział, że zapowiadałem się jako piłkarz lepiej od Jacka. Nie potrafię natomiast odpowiedzieć sobie na pytanie, czy żałuję, iż nie zostałem zawodowym piłkarzem na zbliżonym poziomie do Jacka, bo pewnie nie robiłbym tego, co robię w tej chwili. To daje mi dużo radości i na nic w świecie bym się chyba nie zamienił.

IMG_20140105_165557

Marek Magiera (z prawej) z naszym dziennikarzem, Krzysztofem Sędzickim (z lewej)

Skąd wzięło się pańskie zamiłowanie do sportu?

– To przedziwna sytuacja, ponieważ u mnie w rodzinie nikt nie był zawodowo związany ze sportem oprócz jednego wujka, który był siatkarzem i grał w AZSie Częstochowa. Pamiętam, że miałem chyba ze 3 albo 4 lata, jak z ojcem jeździliśmy oglądać jego mecze. Wtedy jeszcze zespół nie grał w hali Polonia, a w „Politechniku” po drugiej stronie ulicy. To była jedyna styczność ze sportem. A moją miłość do niego wykreowało podwórko, gdzie graliśmy w piłkę. Bardzo duży wpływ na to, co robiliśmy miały Mistrzostwa Świata w 1982 roku. Do dziś je doskonale pamiętam. Jestem w stanie odtworzyć wszystkie mecze – nie tylko z udziałem Polaków.

A kiedy pojawiło się zainteresowanie mediami?

– Musiałem przestać grać w piłkę. Byłem strasznym leniem i wszystko przychodziło mi z ogromną łatwością. Być może to zablokowało kolejny etap, który powinien naturalnie nastąpić. Wydawało mi się, że tak będzie zawsze. Jednak w pewnym momencie Jacek zaczął grać o jedną ligę wyżej ode mnie – zadebiutował w pierwszej lidze – a ja cały czas czekałem na tę możliwość, by do nich dołączyć. Lata mijały i uznałem, że to bez sensu i pora zająć się czymś zupełnie poważniejszym. Gdzieś pod koniec lat 80. albo na początku 90. słuchałem relacji radiowej w lokalnej rozgłośni. Komentował ją człowiek, którego już z nazwiska nie pamiętam, ale gadał takie głupoty, że jeden jedyny raz zadzwoniłem do redakcji. Nigdy nie zdarzyło się, bym gdziekolwiek zadzwonił z jakimś problemem. Telefon odebrał szef redakcji sportowej Radia City, Janusz Wróbel, i powiedział: „jak jesteś taki mądry, przyjdź i zrób to lepiej od niego”. Nie musiał dwa razy zapraszać. Poszedłem tam, porozmawialiśmy i powiedział, że jeśli mam ochotę, to mogę spróbować od następnego dnia. I byłem tam do końca tego radia. W międzyczasie pojawiła się gazeta, a także króciutka współpraca z Radiem ZET na zasadzie korespondenta. To dało mi szerszy obraz mediów ogólnopolskich. Później przyszedł Polsat Sport. W Rzeszowie, na turnieju kwalifikacyjnym do Mistrzostw Świata w 2005 roku rozmawiałem z Marianem Kmitą nie do końca zdając sobie sprawę, kim on jest. Wynikiem tej rozmowy było to, że po jakimś czasie odezwał się do mnie z pytaniem, czy mam ochotę spróbować swoich sił. I tak się to zaczęło, trwa do dzisiaj i oby trwało jak najdłużej.

Praca przy oprawa meczów miała zatem spory wpływ na dostanie się do telewizji?

– Wydaje mi się, że to miało bardzo duży wpływ na tę decyzję. Nie wiem, czy Marian Kmita zauważyłby mnie w Częstochowie. Cała moja zabawa z mikrofonem w hali zaczęła się po odejściu Bartka Hellera. To on razem z Grześkiem (Kułagą – przyp. red.) zaczął oprawiać pierwszą Ligę Światową w 1998 roku i w 2003 roku podziękował. Powiedział, że ma inny pomysł na swoje życie. Został w Telewizji Polskiej, do dziś tam pracuje i dobrze mu idzie. Ja wtedy prowadziłem mecze AZSu w Częstochowie. Przyjeżdżali tam ludzie ze związku, widzieli jak to robię. Z tego co Grzegorz mówił, pierwsza propozycja jaka padła, to byłem ja. Odebrałem telefon i potwierdziłem, że chcę spróbować. To było tydzień przed Ligą Światową w Łodzi, w 2002 roku, w hali przy ul. Skorupki,  dwa wygrane mecze z Argentyną. Wtedy wszystkie mecze grane u siebie wygraliśmy, także dwa razy w Spodku z Brazylią 3:2, a potem we Wrocławiu z Portugalią.

Pamiętam te mecze. Były moimi pierwszymi świadomie obejrzanymi w telewizji, choć miałem wtedy ledwie 7 lat. A czy spotkał pan kiedyś na trybunach kibiców, którzy potem stali się zawodowymi siatkarzami?

– To są przedziwne historie, jak sami zawodnicy przychodzą i chwalą się, że 10-15 lat temu przyjeżdżali na te wszystkie mecze z rodzicami jako dzieciaki. W 2002 roku Aśka Kaczor podawała piłki we Wrocławiu, a Milena Radecka w Katowicach. Ja próbowałem policzyć te wszystkie mecze, które robiliśmy z Grzegorzem. Byłem ciekawy, jak to się ma na przykład do zawodników, którzy grają. Oni mają tylko tę przewagę, że grają też wyjazdowe mecze, za granicą. Z moich obliczeń wyszło w sumie coś ponad 200. To chyba nieźle.

Czy podczas pracy jako komentator zdarza się, że chciałby pan nagle stać się spikerem i pobudzić telewidzów, czy nawet kibiców w hali?

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. To jest taki przedziwny zawód, że coś, co mi się wydaje fajne, nie musi się wydawać takie dla widza. Co ciekawe, już się parę razy złapałem na tym, że jeżeli odkładam słuchawki, jadę sobie samochodem do domu i myślę o tym, co mówiłem podczas meczu, z reguły nie jestem do końca z siebie zadowolony. Tymczasem okazuje się, że później opinie ludzi są całkiem przyzwoite. A czasami, kiedy wydaje mi się, że zrobiłem coś naprawdę dobrze i mogło się to podobać, jest zupełnie na odwrót. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Natomiast kiedy siedzi się na stanowisku komentatorskim, to człowiek się wyłącza z automatu. Nie ma żadnej szkoły komentatorów, tego się nie da nauczyć. Albo się to ma albo nie. Nie skończyłem dziennikarskich studiów, a Politechnikę. Zadałem kiedyś pytanie ludziom, którzy w tym kierunku idą, co takie studia dają. Doświadczeni dziennikarze, którzy przez to przeszli, powiedzieli, że w tej chwili nic. Tak naprawdę to praktyka, którą nabyłem przez te wszystkie lata pracy to jest coś, czego nie zastąpi najlepszy wykład ani nauczyciel. To trzeba przeżyć samemu.

Zauważyłem charakterystyczną rzecz w pańskim komentarzu. Często zdarza się, że wydarzenia boiskowe pozostawia pan bez komentarza, a potem tylko krótko komentuje akcję.

– Myślę, że telewizja broni się obrazem. Ja mogę mówić cały czas, ale wówczas doprowadzę do szału tych, którzy to oglądają. Tak ja to widzę. Mogę powiedzieć, kto zagrywka, kto odbił piłkę, czy trafił, a od oceny jest ekspert siedzący obok i on niech mówi ile chce.

Z naszych obserwacji i obliczeń wyszło, że częściej dostaje pan do skomentowania mecze kobiet niż mężczyzn.

– Możliwe, że tak jest. Nie będę polemizował z liczbami, bo statystyka broni się sama. Ale tak naprawdę nie mam na to wpływu. Ktoś u nas w redakcji podejmuje decyzję, kto jaki mecz komentuje, dostaję grafik i robię to, co mi przygotują. Jest czasem możliwość wyboru, dyskutujemy między sobą, zamieniamy, ale wiadomo, że są priorytety i na przykład reprezentację będą komentować Tomek z Wojtkiem (Swędrowski z Drzyzgą – przyp. red.). Tak jest od dłuższego czasu i pewnie tak na razie będzie. Ja tam nie narzekam. Lubię siatkówkę dziewczyn.

Czym ona, w pana odczuciu, różni się od męskiej?

– Jest zdecydowanie wolniejsza i łatwiejsza do odbioru dla przeciętnego widza, który nie ma o tym sporcie zielonego pojęcia, a takich ludzi wbrew pozorom w naszym kraju jest bardzo dużo. Podczas transmisji nie będziemy przecież wnikać w tajniki tej gry. Moglibyśmy to robić, tylko nikt tego nie zrozumie. Można się ograniczyć do tego, że jest to prosta gra, gdzie trzeba przebić piłkę na drugą stronę i zdobyć punkt. Kobieca siatkówka jest czytelniejsza, ponieważ jest wolniejsza. Panowie grają bardzo szybko. Powtarzalność niektórych akcji u nich jest bardzo duża, bo ogranicza to też możliwość grania. Chyba praktycznie szybciej już się nie da. Musi minąć następna dekada, by znalazła się kolejna nowinka i gra była jeszcze szybsza. Natomiast u dziewczyn jest mniejsza siła ataku i te piłki łatwiej obronić. Jeżeli zaś chodzi o moją pracę czy tutaj (na górze, jako spiker – przyp. red.), czy tam na dole (jako komentator), to różnicy nie ma żadnej.

Skoro kobieca siatkówka jest „łatwiejsza w odbiorze”, dlaczego ma w Polsce mniejszą widownię?

– Nie do końca tak jest. Jeżeli spojrzymy na wyniki oglądalności, to bywały takie mecze, że dziewczyny były chętniej oglądane od chłopaków i to w przedziale takich meczów o „ważności” typu półfinał Mistrzostw Polski. Nie wiem z czego to wynika, ale zauważmy, że tam, gdzie zawsze były silne kobiece ośrodki siatkarskie, zawsze była publiczność na meczach. Te hale są mniejsze niż u chłopaków, bo zapotrzebowanie jest mniejsze. Przypomnijmy sobie, gdy w Pile toczyła się walka o medale, albo Kalisz, Łódź w Hali Parkowej, czy Białystok. Najlepszy przykład to Wrocław. Kiedyś były problemy, by wypełnić Orbitę, a teraz okazuje się ona za mała. Myślę, że to zależy od wielu czynników i zależy też od tego, co się w danym mieście dzieje. Idę o zakład, że gdyby była silna drużyna kobiet w Rzeszowie, to ze względu na tradycje, jakie tam są, byłby problem z wypełnieniem Podpromia. Podobną sytuację przeżywałem osobiście w Częstochowie, gdzie był męski AZS z przeogromnymi tradycjami i siatkarki Politechniki, które awansowały do ekstraklasy. Na mecze tych pierwszych trudno było dostać bilet, a na dziewczyny przychodziła garstka.

Dlaczego duetowi Kułaga-Magiera udało się odnieść taki sukces na wielu płaszczyznach?

– Nie chcę mówić, że przyszedłem na gotowe, ale to tak trochę wyglądało, bo zaczynali Bartek (Heller) z Grześkiem (Kułagą – przyp. red.), a ja biorąc mikrofon do ręki powiedziałem ówczesnemu prezesowi PZPS, Januszowi Biesiadzie, że ja się tego podejmę, ale spróbuję to zrobić po swojemu. Nie będę kopią, bo nawet najlepsza kopia nie będzie lepsza od oryginału.

Wyobraża pan sobie mecze bez was?

– Pewnie.

Nawet w Polsce?

– Tak.

Ostatnio także pojawiacie się za granicą (Grzegorz Kułaga prowadził oprawę na turnieju finałowym Ligi Światowej w argentyńskim Mar del Plata – dop. red.). Uważa pan, że dalibyście radę okiełznać specyficzną publiczność w Japonii?

– Nie ma szans, żebyśmy tam zaistnieli. To jest bardzo poukładany naród, tam nie ma przypadku. Nawet jak metro stanie, to się nie zatrzyma metr za linią. Według pociągów, które mijają się na moście o godzinie 17:45 możesz ustawiać zegarek. Żeby w to uwierzyć, trzeba tam być i to zobaczyć. Miałem przyjemność spędzić tam w sumie z pół roku. Dwa miesiące na Mistrzostwach Świata w 2006 roku, a potem jeszcze trzy razy na World Grand Prix. Tam podczas meczów na telebimie jest wyświetlany facet, który trzyma te charakterystyczne gumowe pałki, pojawia się napis po japońsku, widzowie na to patrzą, po czym biorą pałki i jest wybijany rytm. Nie jestem nawet przekonany, czy oni się znają na tym sporcie.

Często można spotkać się z opiniami kibiców piłkarskich, że na siatkówce panuje atmosfera „piknikowa”. Można to jakoś obronić?

– Jak im się nie podoba, to niech nie przychodzą.

A dałoby radę przenieść doping siatkarski na piłkarskie stadiony?

– Pewnie, że tak, ale nie ma na to najmniejszych szans z jednej prostej przyczyny: musiałaby się wymienić publiczność. Nie mówię o normalnych kibicach, którzy tam przychodzą, ale o pewnych grupach, które rządzą takimi najbardziej ortodoksyjnymi grupami. Znam trochę to środowisko i wiem, na jakich zasadach to wszystko się odbywa. Trzeba by było mieć twarde dowody na niektóre rzeczy, a ja nie zamierzam się z nikim po sądach ganiać. Kiedyś byliśmy na zaproszenie Ani Kasprzyk na otwarciu nowego stadionu Arki Gdynia. Grali z jakimś bułgarskim zespołem. Gdy wychodziłem na środek boiska, aby przywitać publiczność, grupa najbardziej zagorzałych kibiców, tzw. „Górka”, krzyknęła „wypier…laj” i to tak solidnie. Wziąłem mikrofon i powiedziałem: „Nie ma problemu. Zaprosił mnie pan prezydent, w jego imieniu chciałem wszystkich powitać,  zaraz wypier…lam, tylko dajcie mi powiedzieć to, o co mnie prosił”. Zrobiła się cisza, zapanowała konsternacja. Nie wiem, czego oni się spodziewali. Jestem takim człowiekiem, że mnie ciężko na huki wziąć. Nie boję się takich sytuacji w żaden sposób. Jednak nie będę też nikogo umoralniał, sam jestem kibicem piłkarskim, chodziłem na mecze Rakowa Częstochowa, zaś dzięki bratu zostałem kibicem Legii Warszawa, chodzę na mecze z dzieckiem i atmosfera mi się tam podoba. Nie podoba mi się natomiast kilka innych historii, o których nie chcę mówić.

Ma pan swoją ulubioną halę?

– Spodek. Zdecydowanie. Nie chodzi nawet o kształt, a o wszystko, co się tam dzieje. Możemy wybudować najpiękniejsze hale na świecie, ale cały klimat to nie są mury ani krzesła tylko to wszystko, co tam się działo. Tradycja i historia. A tak naprawdę dla mnie taka największa przygoda zaczęła się tam. Fajne są też obiekty w Gdańsku i tu, w Łodzi, w Atlas Arenie.

Ale mówi się, że w Pałacu Sportu siatkówkę ogląda się lepiej.

– Bo tam trybuny są bliżej boiska i ludzie są bliżej siebie. A tutaj mamy do czynienia z ogromną halą, ale w zeszłym roku Liga Światowa z Brazylijczykami wyszła super, więc myślę, że dużo zależy od ludzi, którzy przychodzą na mecze.

A widzi pan mecz otwarcia Mistrzostw Świata na Stadionie Narodowym?

– Widzę, nie mam z tym najmniejszego problemu. Nawet zdziwiłbym się, gdyby go tam nie było. Umówmy się, nawet tutaj – w Atlas Arenie – człowiek siedzący na samej górze widzi boisko jak pudełko zapałek. Pewnie, że to będzie inna perspektywa, inna skala, ale na tych niższych rzędach odległość może się okazać podobna. Przecież na stadionach odbywają się gale bokserskie i ludzie na nie przychodzą nie po to, aby oglądać boks na ringu, tylko żeby poczuć atmosferę i uczestniczyć w tym wydarzeniu. Są tacy, którzy pochwalą się biletem i powiedzą: „byłem na otwarciu Mistrzostw Świata w Polsce”. Masa ludzi jeszcze w ogóle nie widziała, jak wygląda od środka Stadion Narodowy. Dla kibiców siatkówki będzie to znakomita okazja, by sobie pojechać i zobaczyć ten obiekt. O atmosferę możemy być spokojni. Jestem przekonany, że te 60 tysięcy biletów zostanie sprzedanych w ciągu jednego dnia. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. W ogóle uważam, że siatkówkę najlepiej oglądać w telewizji. Tam wtedy najwięcej widać. Siatkówka to bardzo szybka dyscyplina sportu, realizator pokazuje mi akcje na powtórce, widać pot gościa, który stoi przy siatce. Jak kogoś interesuje sama gra, a nie udział w widowisku, to telewizja jest dla niego najlepszym rozwiązaniem.

Polubili was nie tylko kibice, jak i zawodnicy. W jaki sposób udało się złapać tak dobry kontakt z nimi? Pytam pana zarówno jako spikera, jak i dziennikarza Polsatu.

– Nie miałem nigdy problemów z ludźmi i nawiązywaniem kontaktów. Ja w swojej pracy staram się być sobą i mówić ludziom prawdę i myślę, że oni też to czują, kiedy z nimi rozmawiam. Nabrali do mnie zaufania przez kilka sytuacji, które się przez te lata wydarzyły. Mam dobry kontakt z zawodnikami i bardzo sobie to cenię. Czasami podejmuję temat tego, co dzieje się w telewizji, jak odbierają nasz komentarz, a oni mówią otwarcie, co im się podoba, co nie i to jest normalna dyskusja.

Który mecz, jako komentatorowi, a także jako spikerowi, zapadł panu najbardziej w pamięć?

– Jako komentator to mam nadzieję, że taki jeszcze przyjdzie, ale jeśli mam wybierać, to oczywiście pierwszy. Było to w 2006 roku, spotkanie w Lidze Mistrzów pomiędzy Noliko Maaseik i Olympiakosem Pireus. Komentowaliśmy je razem z Przemkiem Iwańczykiem. Wciąż czekam na mecz, który będę mógł wspominać i się pochwalić, że zrobiłem. Z kolei jako spiker, to finały AZSu Częstochowa z Mostostalem Kędzierzyn-Koźle w PLS. To były dopiero mecze! Wtedy standardy siatkarskie wyglądały inaczej, nie było tak sielankowo. Należało używać nieco innych metod i sposobów, aby opanować sytuację. Jeśli zaś chodzi o reprezentację, to mam nadzieję, że to będzie 21 września 2014 roku. Po cichu liczyłem, że zagramy w finale Mistrzostw Europy w ubiegłym roku, ale się nie udało, więc najlepszym wspomnieniem pozostaje rok 2011 i brązowy medal Ligi Światowej wywalczony w Ergo Arenie.

Jak łatwo się domyślić, chciałbym jeszcze zapytać o pamiętliwą wpadkę.

– Myślę, że jakichś spektakularnych nie było. Raz patrzyłem na trenera (Silviano – przyp. red.) Prandiego i powiedziałem na niego „trener Parodi”. Nie umknęło to uwadze trzech kibiców, którzy gdzieś na forum internetowym to wyśmiali. Ale dla tych, którzy się naśmiewają z takich lapsusów mam propozycję: niech sobie taki człowiek usiądzie i nagra to, co mówi, nawet jednego seta. Bez stresu, ze świadomością, że i tak nikt tego nie posłucha. Niech to potem spróbuje odtworzy ć razem z obrazem meczowym. Dopiero wtedy człowiek się przekona, że to nie jest aż taka prosta sprawa. A na słowa trzeba uważać bardzo. Najgorzej komentuje się mecze naszej ligi, bo wtedy czego ja nie powiem o jednej drużynie, zostanie to odebrane, że moja sympatia skierowana była w którąś stronę. Natomiast najprościej jest robić mecze międzynarodowe z udziałem polskich drużyn, ponieważ tam nie ma co udawać i wiadomo, komu się kibicuje. Każdy z nas przecież ma jakichś ulubieńców, a ja staram się robić to tak, żeby nikt nie miał poczucia, że kogoś lubię bardziej, czy mniej, bo tak nie jest.

Czy przygotowujecie coś specjalnego z Grzegorzem dla kibiców na polski mundial?

– Tak naprawdę ciężko jest coś nowego wymyślić. Przez 15 lat to wszystko ewaluowało, zmieniało się. Teraz zostaje klucz, którego zmienić się nie da, bo od razu zaczynają się wycieczki pt. „czemu tego nie ma?”. Ludziom, którzy obserwują to od dłuższego czasu może się wydawać, iż robimy i gramy to samo cały czas. Szkielet tego „pudełka” i on się nigdy nie zmieni.

A ogólnie jak widzi pan tę imprezę?

– Chciałbym, żebyśmy wszyscy – jako środowisko siatkarskie – doczekali takiej chwili, że będziemy mieć drużynę, która bez nerwowych ruchów i trząsania się przed przeciwnikiem i będzie z nim walczyć do samego końca. To jest sport i można mecz wygrać albo przegrać. Powiedziałem po meczu z Bułgarami na Mistrzostwach Europy, że jeśli po meczu nasz zespół będzie wyglądać tak jak wtedy, to ja z tym nie mam problemu. Przegrał sportowo, ale zostawił na tym boisku wszystko –całe umiejętności, serducho. Widać było, że chcieli, a Bułgarzy byli po prostu lepsi. Modlę się o to, abyśmy mieli taką drużynę, która wyjdzie na Mistrzostwach Świata i będzie walczyć. W przeciwieństwie do wielu ludzi nie oczekuję tutaj zwycięstwa w finale czy medalu. Chcę ich zobaczyć takich, jak w meczu z Bułgarią. Z każdym przeciwnikiem. A wtedy wynik spokojnie przyjdzie sam.

Bardzo dziękuję za rozmowę i na koniec proszę o autograf dla naszych czytelników.

IMG_20140123_072035_skan

About Krzysztof Sędzicki