Koniec sezonu zasadniczego NBA okiem eksperta

Sezon zasadniczy na amerykańskich i kanadyjskich parkietach już się zakończył. Dla czternastu drużyn jest to koniec walki w tym sezonie. Pozostałe szesnaście w większym bądź mniejszymi szansami dalej gra. Zapraszam do krótkiego podsumowania sezonu na Zachodzie oraz Wschodzie. Wschód Niespodzianki […]

Sezon zasadniczy na amerykańskich i kanadyjskich parkietach już się zakończył. Dla czternastu drużyn jest to koniec walki w tym sezonie. Pozostałe szesnaście w większym bądź mniejszymi szansami dalej gra. Zapraszam do krótkiego podsumowania sezonu na Zachodzie oraz Wschodzie.

Wschód
Niespodzianki były. Do takich można zaliczyć dość pewne zwycięstwo Atlanty Hawks, awans ekip z Milwaukee i Bostonu, jego brak na Florydzie w Miami oraz w Indianie oraz ostatnie miejsce New York Knicks.
Ale od początku. Atlanta Hawks grała fantastycznie. Pierwszego miejsca nie mają jednak za darmo. Cały styczeń bez porażki wrażenie robi. Do tego fantastyczna gra zespołowa. Mike Budenholzer odwalił kawał dobrej roboty, a zawodnicy tylko mu pomagali.

W ekipie Bucks oraz Celtics wszyscy liczyli na awans ale nikt tego głośno nie mówił. Ci pierwsi cały czas nie schodzili poniżej pewnego poziomu. Dla każdego byli bardzo trudnym rywalem i na te play-offy zasłużyli bardziej niż DiCaprio na Oscara. Boston to drużyna jednego zawodnika. Celtowie powinni całować po nogach Isaiaha Thomasa za to, co robił pod koniec sezonu. Ten, w porównaniu do reszty koszykarzy, bardzo niski zawodnik (175 cm, tyle samo co Nate Robinson, ale nie posiada tak genialnego wyskoku) robił z wyższych kolegów co chciał. W 21 spotkaniach średnio zdobywał 19 punktów na mecz i był chyba najbardziej udanym transferem w trakcie sezonu. Ekipa Jasona Kidda natomiast, była bardzo ułożoną ekipą. Każdy wiedział gdzie jego miejsce i co ma zrobić. Trener odwalił kawał dobrej roboty i tak jak w Atlancie pociągnął zespół. Bardzo pomocny w tym wszystkim był Brandon Knight, ale bez pomocy reszty drużyny ten sukces nie byłby możliwy.

Dwie następne drużyny to rozczarowania, w których jednak powód nie udanej gry jest inny. Z Miami Heat sytuacja jest prosta. Nie odnaleźli się po przedsezonowym odejściu LeBrona. Teoretycznie drużyna mocna. Piątka dalej dowodzona przez Wade i Bosha z pomocą Denga, Chalmersa, a potem i Dragicia, powinna awansować. Powinna, ale tego nie zrobiła. Ale nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło. Na przyszły sezon drużyna jest ustawiona i powoli wyrasta nowe Three (Big boję się tego nazwać) Wade, Bosh, Whiteside. To może być tercet, który wygra będzie w stanie wygrać ze wszystkimi, ale będzie potrzebna spooooora pomoc reszty drużyny. W Indianie sprawa był inna. Co prawda też zabrakło kluczowego gracza, ale George pauzował przez kontuzję i nie wiadomo jak będzie to wyglądało w przyszłym sezonie. Będzie to na pewno zawodnik, na którym będzie spoczywała gra, ale czy uda mu się powrócić to pełni formy, jaką miał przed kontuzją? Jeśli tak, to ekipę Pacers obejrzymy w finałach. Jeśli nie, to ekipę Pacers obejrzymy w walce o jak najlepsze picki w drafcie. I to głupie by nie było, bo tej ekipie powiew świeżości na pewno się przyda.

No i na deser (dzisiaj trochę gorzki) New York Knicks. Nie mam bladego podejścia jak do nich podejść. Mogę ich równo zjechać za ten sezon, ale to robią wszyscy i staję się to nudne. Ja mimo ich fatalnej gry i skończeniu sezonu nawet za Philadelphią (a więc jednak się da!), postaram poszukać się paru pozytywów. No ale żeby je zobaczyć, trzeba włączyć sobie myślenie przyszłościowe, co jest trudne dla fanów Knicks, którzy mają dość czekania i chcieliby co najmniej finałów tu i teraz. Jednakże ja, jako osoba neutralna w stosunku do ekipy New York wyjdę poza schemat myślowy fanów tej ekipy. Po pierwsze, Carmelo Anthony. Rozegrał jedynie połowę spotkań w tym sezonie i zdecydował się na operację (którą i tak by musiał zrobić), robiąc najlepszy i najodpowiedzialniejszy ruch dla klubu, swojej kariery, a także portfela. Ale od początku. Dla klubu, bo zrobił to w momencie gdy sezon był stracony i pewne było, że chociażby awans do play-offów jest realny jak lot na Słońce. Teraz cały okres przygotowawczy może trenować z zespołem, który mimo wszystko będzie musiał więcej pomagać Anthony’emu w przyszłym sezonie. Dla kariery oraz dla portfela (tutaj argumenty się po części łączą) dlatego, że podjął się tego zaraz po podpisaniu nowego pięcioletniego kontraktu, więc o pieniądze nie ma się co martwić, bo przez pięć lat, wie ile ich będzie dostawał, i o to gdzie wyląduje też nie ma się co martwić, bo miejsce w Knicks na razie ma zapewnione. Na razie, bo wszystko będzie zależeć od jego gry. Po drugie, zmiany kadrowe. Pozbycie się w końcu niechcianego wysokiego kontraktu Stoudemire’a, który drużynie nie było kompletnie potrzebny. Pozbycie się Shumperta i Smitha, którzy co prawda są bardzo wartościowymi zawodnikami, ale nie pasują zbytnio do stylu, który preferuje duet Jackson-Fisher. I na końcu stworzenie młodego trzonu drużyny, który będzie grał pod Anthonego i będzie pojętnym uczniem na styl gry preferowany przez trenujący duet.

Zachód
O Zachodzie można by się rozpisać jak o Wschodzie. Dominacja ekipy z Golden State, zaskakująco niska pozycja Spurs, awans Pelikanów i brak tego awansu w Oklahomie.

Tak jak w składzie z Nowego Jorku doszukiwałem się pozytywów. Tak w drużynie Warriors powinienem szukać problemów. Jednakże wychodzę z założenia, że nie warto szukać dziury w całym i, może niektórzy mi zarzucą, że jestem ślepy, nie widzę żadnych. Drużyna dowodzona przez Currego i Thompsona, której pomagają Green, Speights, Barnes i w mniejszym stopniu inni jest faworytem do tytułu mistrzowskiego.

Ze Spurs sytuacja jest co najmniej dziwna. Skład się praktycznie w ogóle nie zmienił, więc zgrani byli bardzo dobrze, ale coś przez większość sezonu nie grało. Przez większość, bo końcówkę mieli piorunującą. 25 spotkań i jedynie cztery porażki. Jeżeli formę utrzymają mają szansę na obronę tytułu, ale będą musieli poradzić sobie z Golden State Warriors. Jeśli jedni i drudzy nie spuszczą z tonu czekają nas arcyciekawe spotkania finałowe na Zachodzie.
New Orleans Pelicans – drużyna, której kibice pod koniec sezonu żywili się jedynie proszkami na uspokojenie, zaskoczyła cały koszykarski świat i zatrzymała rozpędzony pociąg o nazwie Spurs i awansowała dalej. Tak powinien brzmieć slogan Pelikanów. Wielu (przyznam się z ręką na sercu, że ja również) nie wierzyło w powodzenie kampanii o nazwie awans do play-offów. Skład prowadzony przez jedno brwiowego Anthony’ego Davisa zrobił na przekór i w ostatnim, najważniejszym spotkaniu sezonu pokonali obrońców tytułu. Teraz w pierwszej rundzie walczą z Golden State Warriors. Moim zdaniem mają sporą szansę wygrać. Jedno spotkanie. Ale może znowu się pomylę.
No i na Zachodni deser. Oklahoma City Thunder. Można starać się szukać usprawiedliwień braku ich awansu. Russell Westbrook rozegrał 67 spotkań, Kevin Durant 27. Tutaj kończą się wymówki. Słabe zresztą. Russell jak grał, grał fantastycznie. Praktycznie co mecz wykręcał triple-double, ale co z tego skoro nie miał wsparcia. Reszta drużyna była na boisku bo musiała. Rzucała, bo musiała. Szkoda, że z trafianiem tak to nie wyglądało. I z posiadaniem piłki, bo straty też się mnożyły. Wyszedł największy mankament Oklahomy, mianowicie jest tylko dwóch graczy, oprócz nich nie ma nikogo wartościowego (bez obrazy dla Kantera, Waitersa, Morrowa, Ibaki, ale niestety tak to wygląda). Po tym sezonie sporo zawodników trafi na wolny rynek co będzie szansą na dołapanie kogoś i stworzenia imitacji równości w drużynie. Niektórzy być może jako wymówkę znajdą sobie, że przecież Oklahoma miała taki sam bilans jak Pelikany i tylko przez ich zwycięstwo tak to się skończyło. Niestety i na to jest kontrargument. Końcówkę sezonu mieli co najwyżej średnią. Jedenaście spotkań, cztery zwycięstwa i bilans się zdecydowanie pogorszył. Do tego stopnie, że byli zależni od Pelicans, którzy swojej szanse nie zmarnowali.

A tak prezentuje się faza Play-Off, z której transmisje na antenach TakSieGra FM:

About Artur Kwiatkowski